Bywają na koniec rządy, które bawią się nacjonalizmem jak zabawką. Bo to wdzięczny instrument. Łatwy do użycia. Wystarczy trochę haseł godnościowych, odrobina kompleksu, albo pretensji do historii, cień zagrożenia, by zapalić żagiew. Pożar lasu to jeden z możliwych skutków, inny to szybka akcja gaśnicza, w imię bezpieczeństwa publicznego. Wtedy sprawny polityk – najczęściej ojciec narodu – ma szansę zgrabnie sięgnąć po instrumenty nadzwyczajne, ratując naród przed pożarem, który sam rozniecił.
Przykłady? Rosja czasów Aleksandra III ze swoją obsesją antyżydowską, wilhelmińskie Prusy, Francja czasów Dreyfusa, tę listę można ciągnąć.
Użyteczność nacjonalizmów w sposób skrajny udowodniły kilka dekad później totalitaryzmy. Pierwszy użył go Mussolini, choć w jego wersji nacjonalizm zaprzężony do – wzorowanej na rzymską – faszystowskiej kwadrygi był nieco groteskowy. W wydaniu Adolfa Hitlera z teutońska posępny i śmiertelnie groźny, zaś Stalin korzystał zeń skrajnie instrumentalnie, umiejętnie godząc ogień z wodą, internacjonalizm proletariacki z myślą wielkoruską. Jak mu się to udawało, to do dziś zagadka, niemniej historia dostarcza dowodów, że było to możliwe.
Za czasów Putina to wszystko jest już dużo łatwiejsze. Rosja okrojona z muzułmańskiej ludności Azji Środkowej próbuje udawać kraj jednolity etnicznie. Udawać, bo faktycznie nim nie jest, a podsycanie paranoicznej niechęci do mniejszości narodowych w celu zapanowania nad rosyjską większością jest instrumentem równie użytecznym jak antysemityzm za carów. Buduje psychozę zagrożenia, definiuje wroga i usprawiedliwia pretensję władzy do skoncentrowania nadzwyczajnych instrumentów polityki w jednych rękach. Jak za Rzymu, kiedy w momentach zagrożenia obywatele republiki oddawali władzę w ręce dyktatora. Ten jednak miał obowiązek ją zwrócić; liderzy w typie Putina takiego zamiaru zwykle nie mają.
Widziałem te przejawy instrumentalizacji nacjonalizmu na Wschodzie nie raz. Najpierw pojawiały się pod postacią wstążek gieorgijewskich – zwiastunów późniejszych problemów. Po nich przychodziły „zielone ludziki", a później pożoga. Pamiętam grozę tych wstążek w mołdawskiej Gagauzji i twarde słowa o kałaszach schowanych pod podłogą. Szczęśliwie po nie jeszcze nie sięgnięto. Ale wstążki na Krymie czy w Donbasie wojnę przyciągnęły. Dziś znów pojawiają się tuż za kremlowską rubieżą. Nie tylko w Azji Środkowej, również w Europie. I warto je zauważać, bo ludzie, którzy je noszą, mają dość zdeklarowane poglądy. Wstążka to ostrzeżenie, nie wszyscy jeszcze to wiedzą.