Przez rząd PiS jest uznawana za strategiczny szlak transportowy, który należałoby zrepolonizować, przez kierownictwo Tatrzańskiego Parku Narodowego zaś za wroga, który nie płaci za powietrze nad jego terenem. W tle mamy całkiem spore pieniądze zostawiane w kasach przez turystów czekających w długich kolejkach. Pieniądze te kuszą też lokalne samorządy. W efekcie mamy wojnę, w której przeciw sędziwej kolejce i jej właścicielowi, funduszowi Mid Europa, zawiązała się koalicja rządu, TPN i samorządów.

Choć repolonizację PKL zapowiadali już prezydent Andrzej Duda, premier Beata Szydło czy Jarosław Kaczyński, kupca kolejki za czasów rządów PO–PSL nie udało się wypchnąć z kolejki. W styczniu do ataku przystąpił za to po raz kolejny TPN, uznając, że firma korzysta bez tytułu prawnego z jego działek, nad którymi biegnie infrastruktura kolei, czyli liny. Krótko mówiąc: nie płaci, choć wagoniki i liny zostawiają na ziemi tylko cień. W przypływie szaleństwa urzędnicy TPN zażądali nawet rozebrania kolejki. Na nic argumenty, że kolej na Kasprowy Wierch działa już w Polsce od ponad 80 lat, czyli dłużej niż sam TPN.

Takie wojny to już w okolicach Zakopanego pewna tradycja. Na przykład siostrzanej kolejce na Gubałówkę życie uprzykrzają właściciele okolicznych gruntów. Tyle że w przypadku wagoników sunących na Kasprowy mamy drogę napowietrzną, a nie szynową. Żądanie opłat za korzystanie z powietrza nad parkiem może się skończyć daleko idącymi następstwami. Ktoś jeszcze wpadnie na pomysł, by objąć mytem obiekty latające, w tym samoloty czy paralotniarzy.

Obecny konflikt paraliżuje rozwój kolejki na Kasprowy, który leży w interesie wszystkich. Lepiej też, by turyści jechali tam niż do Morskiego Oka. Tu przynajmniej wiezie ich kolejka, a nie nieszczęsne konie, których los jest znacznie gorszy od kopalnianego „Łyska z pokładu Idy" Gustawa Morcinka.