Japonia jest jak kanarek w kopalni

Świat, w którym banki pożyczały firmom oszczędności gospodarstw domowych, właśnie zniknął. Firmy toną w oszczędnościach, z którymi nie wiedzą, co robić.

Aktualizacja: 03.05.2017 21:38 Publikacja: 03.05.2017 20:40

Po globalnym kryzysie bankowym, który wybuchł w 2007 r., kraje wysoko rozwinięte miały podobne kłopoty, jak wiele lat wcześniej Japonia. Warto zatem analizować, co dzieje się w jej gospodarce. Trudno wykluczyć, że patrząc na nią, widzimy przyszłość, która stanie się udziałem innych państw wysoko rozwiniętych. W tym sensie Japonia pełni rolę kanarka. Kiedyś trzymano te ptaki w kopalniach, by sprawdzać, czy nie ulatnia się metan. W gospodarce toksyczną substancją może okazać się nadmiar oszczędności.

Początek końca wzrostu

Wiemy, że nadmiar oszczędności pojawił się w Japonii już latach 70. ubiegłego wieku. Wtedy jednak nikt się tym jeszcze nie martwił. Japonia była symbolem sukcesu gospodarczego. Zastanawiano się raczej, kiedy przegoni Stany Zjednoczone. A jednak zalążki jej dzisiejszych problemów pojawiły się właśnie wtedy. Badania Kyoiji Fukao pokazały, że już wówczas pojawił się w Japonii nadmiar oszczędności.

Duże oszczędności krajowe są zazwyczaj (poniekąd słusznie) postrzegane jako symptom sukcesu gospodarczego. Gdy jednak inwestycje, deficyt budżetowy i nadwyżka w handlu nie są w stanie w całości ich wchłonąć, zaczynają one przemieniać się w toksyczne opary hamujące wzrost gospodarczy. Pojawia się chroniczna słabość popytu. Kryjąca się za oszczędzaniem przezorność przestaje być cnotą. John Maynard Keynes określił to jako paradoks oszczędzania (pardox of thrift).

W latach 70. skala nadmiaru oszczędności w Japonii była jednak jeszcze rzeczywiście na tyle mała, że nikt sobie nią głowy nie zawracał. Nadeszła zresztą właśnie wtedy złota era (jak pisze o niej Richard Koo) japońskiej gospodarki. Zmniejszanie się napływu ludzi ze wsi do miejskich ośrodków przemysłowych umocniło pozycję pracujących. Rosnącej sile związków zawodowych sprzyjała utrzymująca się wtedy jeszcze dominacja tradycyjnych przemysłów, charakteryzujących się koncentracją produkcji i dużym zatrudnieniem. Wydajność i płace szybko rosły. Zwiększała się zamożność Japończyków. W latach 70. to społeczeństwo stawało się, podobnie jak w USA w latach 50. i 60., jedną wielką klasą średnią.

W pewnym jednak sensie to sukces gospodarczy ściągnął na Japonię jej późniejsze problemy. W 1986 r. pod naciskiem USA Japonia zgodziła się przystąpić do Porozumienia Plaza. W jego ramach największe banki centralne interweniowały na rynku walutowym – głównie po to, by obniżyć kurs dolara do jena. To się udało, ale kosztem relatywnego spadku popytu na japoński eksport. Bank Japonii, chcą hamować zbyt silną aprecjację jena i podtrzymać wzrost gospodarczy, obniżał stopy procentowe. Podsycił tym boom na giełdzie, a przede wszystkim (graniczący wtedy z szaleństwem) boom na rynku hipotecznym.

Jego późniejsze załamanie zadało dotkliwy cios wzrostowi gospodarczemu w Japonii. Przez kilkanaście lat Japończycy wydawali znacznie mniej, by móc spłacać kredyty hipoteczne. Gospodarka weszła w przewlekłą stagnację. Gdy w końcu spłacili kredyty hipoteczne, nie brali już nowych. Nie wierzyli, że koniunktura się poprawi, a ich płace będą rosły.

Powrót do przeszłości?

Nie tylko jednak sam pesymizm oczekiwań utrwalał stagnację gospodarczą. Pojawiły się dwa nowe czynniki.

Od początku ubiegłej dekady liczba osób w wieku produkcyjnym zaczęła w Japonii maleć – na dodatek szybciej niż ogólna liczba ludności. Retoryczne tylko jest pytanie, jak na popyt krajowy wpływa malejąca liczba pracujących i stagnacja płac. Od strony podażowej widać zresztą w Japonii to samo – bardzo niską wydajność, która nie daje szans na znaczący wzrost wynagrodzeń.

Automatyzacja powoduje w Japonii, podobnie jak w innych krajach, stałe zmniejszanie się zatrudnienia w przemyśle, a więc w tej części gospodarki, w której wydajność rośnie w miarę szybko, umożliwiając wzrost płac. Od końca lat 90. liczba miejsc w pracy w przemyśle zaczęła szybciej maleć. Przyczyną był wzrost skali przenoszenia produkcji za granicę – głównie do Chin i pozostałych gospodarek azjatyckich. Od tamtej pory produkcja japońskich fabryk za granicą rośnie szybciej niż japoński eksport.

Coraz więcej Japończyków pracuje w usługach, gdzie wydajność i płace rosną wolno, a związki zawodowe mają coraz mniej możliwości, by chronić coraz liczniejszą rzeszę osób zatrudnionych na niepełnych etatach. Jak podaje MFW, w latach 80., gdy tempo wzrostu PKB i płac było w Japonii jeszcze wysokie, odnotowywano rocznie około ośmiuset strajków. Dzisiaj ich liczba radykalnie spadła.

Od kilku lat rząd Japonii wywiera presję na przedsiębiorstwa, by podnosiły płace. Udaje się to jednak w jakimś stopniu tylko w przypadku dużych firm. Małe firmy z reguły nie podnoszą płac, ponieważ trudno im zwiększać wydajność. W rezultacie Japończycy nie stanowią już jednej wielkiej klasy średniej. Pojawiły się całe rzesze osób mało zamożnych.

Nie tylko w tym kraju ekonomistów dręczy zagadka, dlaczego wzrost płac jest tak słaby pomimo wyjątkowo niskiej stopy bezrobocia. Na razie łatwych odpowiedzi nie ma. Zapewne trudno będzie ich udzielić bez pomocy socjologów.

Sytuacja w Japonii staje się na tyle poważna, że w opracowaniach MFW na temat jej rynku pracy wraca się nawet do lat 30. Wymienia się New Deal Delano Roosevelta jako punkt odniesienia, skoro wtedy pojawiały się w USA akty prawne zwiększające znaczenie związków zawodowych i ich siłę w negocjacjach w pracodawcami.

Obfitość oszczędności

Ceną podtrzymywania wzrostu gospodarczego w Japonii były i są duże wydatki budżetowe. Od 1990 r. relacja długu publicznego do PKB wzrosła z 60 proc. do ponad 250 proc. I było to w gruncie rzeczy nie do uniknięcia.

Jeśli akcja kredytowa nie rosła, a tym samym nie rosła podaż kreowanego przez banki pieniądza depozytowego, to istniało duże ryzyko, że gospodarka Japonii osunie się w poważną recesję. Co w takiej sytuacji mogło stabilizować podaż pieniądza? Tylko to, że rząd pożyczał od banków (sprzedając im obligacje) gromadzący się w nich nadmiar oszczędności i finansował nimi wydatki i transfery bieżące. Dzięki temu podaż pieniądza nie malała, mimo braku wzrostu akcji kredytowej banków.

Skąd brała się w Japonii obfitość oszczędności, skoro płace prawie nie rosły, a coraz liczniejsi emeryci nie mają przecież z czego oszczędzać? Od lat 80. udział oszczędności gospodarstw domowych w PKB spadł w Japonii z 15 proc. do 5 proc. Japońskie Centrum Badań Ekonomicznych, którego szefem jest profesor Kazumasa Iwata, były wiceprezes Banku Japonii, prognozuje, że w wyniku dalszego starzenia się społeczeństwa oszczędności gospodarstw domowych będą już w przyszłej dekadzie ujemne.

Nieustająca dotąd obfitość oszczędności bierze się w Japonii stąd, że szybko rosły oszczędności przedsiębiorstw, których udział w PKB zwiększył się w ostatnich dwóch dekadach z 12 proc. do 22 proc. Dlatego japoński rząd mógł tak łatwo finansować nawet bardzo duży deficyt budżetowy.

A do czego w tym wszystkim przydaje się Bank Japonii, instytucja skądinąd ważna? Przydaje się do „mielenia" długu publicznego, który jest tak duży, że nie da się go spłacić w konwencjonalny sposób. Bank Japonii kupuje w tym celu na rynku wtórnym obligacje skarbowe, a następnie zamienia je na de facto zerokuponowe konsole, skoro oprocentowanie oddaje rządowi w formie renty emisyjnej, a płacone przez rząd raty kapitałowe reinwestuje, kupując kolejne obligacje.

Tęczowy świat opcji menedżerskich

W obecnej dekadzie ilość gotówki w tamtejszych firmach, z którą same nie za bardzo wiedzą co robić, rosła już wykładniczo. Japońskie Centrum Badań Ekonomicznych nie widzi szans, by miało się to jakoś radykalnie zmienić. Prognozy JCBE, sięgające 2030 r., są smutne. Potencjalne tempo wzrostu PKB nie będzie większe od pół procent.

Rynki finansowe też nie widzą świetlanej przyszłości dla japońskiej gospodarki. Jeśli długoterminowe stopy procentowe kształtują się uparcie niewiele powyżej zera, to znaczy, że inwestorzy nie oczekują, że nastąpi w dającej się przewidzieć przyszłości taki wzrost popytu i inflacji, który zmusiłby Bank Japonii do podniesienia stóp.

Przede wszystkim jednak nie widać na razie perspektyw, by gromadzący się w japońskich firmach nadmiar oszczędności wrócił do gospodarki.

Nic bowiem nie zapowiada znaczącego wzrostu inwestycji.

A można się tego obawiać tym bardziej, że także japońskie firmy adoptują u siebie na coraz większą skalę system opcji menedżerskich.

Dla zarządów firm świat staje się dzięki temu przyjazny, kolorowy i prosty. Im większa część zysku zostanie wykorzystana na zakup akcji własnych i uda się dzięki temu wyśrubować ich cenę, tym większe stają się wypłaty z opcji menedżerskich. A udaje się to tym lepiej, im mniejsze stają się koszty pracy i inwestycje. William Lazonick od lat pisze, że tego rodzaju system bodźców skutecznie ogranicza inwestycje nawet wtedy, gdy koniunktura staje się dobra.

Andrzej Sławiński jest profesorem Szkoły Głównej. W latach 2004–2010 był członkiem Rady Polityki Pieniężnej.

Po globalnym kryzysie bankowym, który wybuchł w 2007 r., kraje wysoko rozwinięte miały podobne kłopoty, jak wiele lat wcześniej Japonia. Warto zatem analizować, co dzieje się w jej gospodarce. Trudno wykluczyć, że patrząc na nią, widzimy przyszłość, która stanie się udziałem innych państw wysoko rozwiniętych. W tym sensie Japonia pełni rolę kanarka. Kiedyś trzymano te ptaki w kopalniach, by sprawdzać, czy nie ulatnia się metan. W gospodarce toksyczną substancją może okazać się nadmiar oszczędności.

Pozostało 94% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Opinie Ekonomiczne
Witold M. Orłowski: Gospodarka wciąż w strefie cienia
Opinie Ekonomiczne
Piotr Skwirowski: Nie czarne, ale już ciemne chmury nad kredytobiorcami
Ekonomia
Marek Ratajczak: Czy trzeba umoralnić człowieka ekonomicznego
Opinie Ekonomiczne
Krzysztof Adam Kowalczyk: Klęska władz monetarnych
Opinie Ekonomiczne
Andrzej Sławiński: Przepis na stagnację