Pamiętam epizod z lat 80. poprzedniego stulecia, a nawet tysiąclecia. W czasie wyjazdu do USA kupiłem bardzo głośną syrenę do alarmu w aucie. Elektryk ją zainstalował i wszystko było OK do chwili, kiedy raz zaparkowałem pod domem, a syrena z własnej woli zaczęła wyć. Przeraźliwie. Szybko wskoczyłem do wozu, jeszcze raz włączyłem i wyłączyłem instalację. Syrena wyła. Otworzyłem maskę i zacząłem poruszać kabelkami. Dalej wyła.
Obecny przy sprawie Stefan Friedmann poradził, żeby odłączyć jeden kabelek. Syrena wciąż wyła. Zjawiła się Ela z narzędziami. Odkręciłem drugi kabelek. Syrena wyła. Jeden ze zwabionych hałasem sąsiadów poradził, żeby odkręcić syrenę. Odkręciłem i oto trzymałem w rękach syrenę, która wciąż wyła.
Wniosłem ją do mieszkania, ale wyła tak, że nie dało się wytrzymać. Obłożyliśmy ją kocami i poduszkami, lecz ciągle wyła za głośno. Chwyciłem więc za łopatę, wykopałem na trawniku dół, wrzuciłem syrenę i zasypałem. Spod ziemi wyło, ale ciszej. Wieczorem ustało.
To wszystko prawda, mam za świadków Elę, Stefana i gromadę sąsiadów. Wtedy podzieliłem się spostrzeżeniem, że elektronika kiedyś nas wykończy. Mówiąc prawdę, nie użyłem słowa „wykończy", tylko innego, którym nie będę się chwalił.
Mój Boże! Jaki byłem naiwny! To był dopiero elektroniczny paleolit. Potem już było tylko gorzej.