Frontmanem ofensywy został prezydent Andrzej Duda, który postanowił wykorzystać nadarzającą się okazję do przejęcia inicjatywy politycznej. W ostatnich dniach udzielił wywiadu prestiżowemu dziennikowi „Frankfurter Allgemeine Zeitung" i opublikował tekst w najczęściej czytanym przez unijnych urzędników „Financial Timesie". W poniedziałek spotkał się z szefem Rady Europejskiej Donaldem Tuskiem, sekretarzem generalnym NATO oraz głównym dowódcą sojuszu. Po każdym ze spotkań prezydent występował na konferencjach prasowych, spokojnie przedstawiając stanowisko swego obozu politycznego. Trzeba przyznać, że dobrze się do tej roli nadaje.

Do Strasburga na wtorkową sesję poświęconą sytuacji w Polsce poleciała też premier Beata Szydło. Na lotnisku w Warszawie zapewniała, że jest otwarta na dialog. Równocześnie PiS wykupił w europejskich mediach teksty reklamowe, w których tłumaczy swoje racje, opisuje sytuację w Polsce i zapewnia, że o zagrożeniu dla demokracji nie może być mowy.

Skoro jest tak dobrze, to dlaczego jest tak źle? Może dlatego, że o wizerunku trzeba było myśleć wtedy, gdy posłowie Piotrowicz i Pawłowicz przepychali ustawę o Trybunale Konstytucyjnym. Gdy prominentni politycy PiS tłumaczyli, że publiczne media nie mogą krytykować rządu. Albo gdy minister sprawiedliwości słał do unijnych komisarzy aroganckie listy. Ale w tej medialnej ofensywie jest jeszcze jedna przeszkoda – duża część wyborców PiS wcale nie chce zmiękczania wizerunku. Chce za to „powstania z kolan". To do nich swe słowa adresował Jarosław Kaczyński, gdy o działaniach UE mówił w rozmowie z „Rzeczpospolitą": „w najmniejszym stopniu nie ma sensu się tym przejmować, musimy iść swoją drogą i nie ulegać żadnym naciskom".

Ale skoro jednak PiS, prezydent i premier rozpoczynają europejską ofensywę, to chyba jest się czym przejmować. Problem polega na tym, że dziś, gdy ważne media na całym świecie napisały o zamachu na demokrację w Polsce, na ofensywę jest już trochę za późno.