Eddie Van Halen wielokrotnie dawał dowody swojej wyjątkowości. Urodzony w Holandii, przyjechał do Ameryki z ojcem-muzykiem, nie znając słowa po angielsku.

Tacie zawdzięczał lekcje muzycznej klasyki. Mało brakowało, a zostałby perkusistą, ale jego brat Alex zaczął grać na perkusji wcześniej. Eddiego zafascynowały gitary, które sam lubił składać z części wielu egzemplarzy. Tak powstał m. in. słynny „Frankenstrat”.

Jako geniusz gitary miał tę przewagę, że nie musiał poważnie traktować ankiet i plebiscytów.
„W czasach Beethovena, Mozarta, Czajkowskiego i Chopina jak można było ich ocenić? Wszyscy byli dobrzy w tym, co robili, i nie można było ich uporządkować wedle jednego kryterium. Dlatego nigdy nie widziałem sensu w żadnej z tych ankiet, które mówią kto jest najważniejszy” – powiedział magazynowi „Rolling Stone”.

Zawsze oddawał hołd twórcom gitar elektrycznych:
„Gdyby nie Les Paul i Leo Fender nie mielibyśmy gitar do grania. Les Paul, będąc muzykiem i innowatorem, powiedziałbym, że był jednak numerem jeden. Leo Fender otoczył się muzykami i z myślą o nich stworzył swoją gitarę elektryczną. A potem pojawił się Eric Clapton, który jest na szczycie mojej listy. To, co przyciągnęło mnie do jego gry, stylu i klimatu, to podstawowa prostota w jego podejściu, tonie i brzmieniu”.

Eddie Van Halen podkreślał, że najbardziej inspirował go Clapton z okresu The Cream.
„Jeśli słuchasz na przykład „I'm So Glad” z płyty „Goodbye, Cream – musisz zdać sobie sprawę, że to Jack Bruce i Ginger Baker sprawili, że Clapton brzmi naprawdę dobrze, ponieważ byli jazzmanami, którzy popychali go do przodu. Clapton powiedział potem o tamtym czasie: „Nie wiedziałem, do diabła, co gram i robię!”. Po prostu starał się nadążyć za pozostałymi dwoma facetami, którzy byli jazzmanami!”.

Ważny był też Peter Green.„To zabawne, bo kiedy wróciłem do czasów Bluesbreakers Johna Mayalla zachwyciłem się Peterem Greena, który jest bardziej Claptonem niż sam Clapton” – powiedział.

O Jimmym Page’u nie wypowiadał się z wielką atencją, cenił go jako kompozytora, ale ważne okazało się to jak lider Led Zeppelin zagrał w „Heartbreaker”.

„Właśnie słuchając partii gitary w tej piosence zacząłem myśleć o tym, co w moim stylu nazywają młotkowaniem czy jak tam jeszcze. Sam nie nazwałem tego w żaden sposób, po prostu stało się to częścią mojej gry. Ale właśnie słuchając „Heartbreaker” pomyślałem o tym, aby mój prawy palec wskazujący był jak szósty palec mojej lewej ręki na gryfie gitary”.

Tak zaczął grać na gryfie jakby to było klawiatura pianina. Również dlatego został okrzyknięty Mozartem świata gitary.