Już wyjaśniam, ale po kolei. Lat temu kilka wyjechałem na Okęcie po przylatujących znajomych. W hali przylotów ścisk nieprawdopodobny, wszędzie setki rozpiszczanych gimnazjalistek. Na kogo czekacie, spytałem. Odpowiedź nic mnie nie powiedziała, nawet powtórzyć nie potrafię. A co to? Gwiazda k-popu, wyjaśniła panna, patrząc z politowaniem na ramola, który nie ogarnia. Czym jest k-pop, też nie wiedziałem, ale postanowiłem się nie ujawniać, zwłaszcza że odpowiedź przyszła do mnie rok, dwa lata później, kiedy moja progenitura w wieku lat jedenastu zakochała się sercem całym w koreańskich boysbandach. Bo k-pop to koreański pop. Artyści są tam pofarbowani, wymalowani i bardzo, bardzo chłopięcy, w końcu mają się podobać dziewczynkom, które ledwo wyrosły z kucyków Pony i różowych sukienek.