Trudno się dziwić, już na pierwszych stronach pojawia się anegdota o spotkaniu z Jimim Hendrixem, który zagubionemu w Nowym Jorku prowincjuszowi z Polski stawia sernik. Mamy paryskie spotkanie z Jeanem-Paulem Sartre'em, nowojorskie spacery z Grotowskim, otarcie się o Brigitte Bardot w Saint-Tropez i wieczór autorski Audena.
W roli stypendysty Fulbrighta w Moskwie Fogelman przypomina Jamesa Bonda: pijąc nalewkę z mózgu Lenina, wygrywa rywalizację o piękną kostiumografkę Żenię. W Moskwie poznał ich ze sobą bard i aktor Włodzimierz Wysocki, przyszły świadek na ślubie.
Żenia była córką najbardziej znanego mężczyzny od Kaliningradu po Kamczatkę, prezentującego się w logo Mosfilmu. Została pierwszą żoną Fogelmana i wyemigrowała ze Związku Radzieckiego po wielu perturbacjach i wstawiennictwie osób ze świecznika amerykańskiej władzy, do których Lejb jako absolwent Harvard Law School, kuźni prezydentów i sędziów Sądu Najwyższego USA, docierał wytrwale i skutecznie.
Są w książce pyszne anegdoty, również rodzinne. Odnalezieni cudownie w Ameryce kuzyni dorobili się na nieruchomościach w Memphis, jeden z nich stał się właścicielem drużyny baseballowej Kansas City Rollers i dedykowano mu nazwę międzystanowej autostrady.
Ale jest też filozoficzna i religijna dyskusja z Michałem Komarem. Leib Fogelman przedstawia m.in. poruszającą interpretację dziedzictwa Holokaustu. Przekonuje, że Europejczycy, w tym chrześcijanie, nie uświadamiają sobie, że Zagłada była de facto zburzeniem fundamentów naszej cywilizacji. Próbą wymazania z historii faktu przekazania przez Boga tablic z Dekalogiem Mojżeszowi na górze Synaj. Dopóty zatem Europa nie zda sobie z tego sprawy, grozi nam powrót do rasistowskiego zdziczenia.
Najmocniej poprzez książkę oddziałuje przemożny gen woli życia i przetrwania oraz siła wyobraźni. Nie bez łutu szczęścia te cechy pozwalają jak taran kruszyć największe przeszkody i wspinać się na najwyższe szczyty, co ilustruje zdjęcie z wyprawy na Mount Everest.