Wojna trwa cztery i pół roku. Powoli o niej zapominaliśmy, walki w Donbasie były sporadyczne, tylko nieliczni przestrzegali, że Moskwa będzie chciała pozbawić Ukrainę dostępu morskiego do jej wschodniego wybrzeża, tworząc z Morza Azowskiego kontrolowany przez siebie akwen. Właśnie z tym mamy do czynienia. Wystarczy spojrzeć na mapę, żeby się przekonać, że bez anektowanego Krymu i bez swobodnej żeglugi na Morzu Azowskim Ukraina, kraj czarnomorski, ma tylko skrawek wybrzeża. Na dodatek izolowanie azowskiego wybrzeża Ukrainy może być początkiem tworzenia korytarza między kontrolowanym przez rosyjskich separatystów Donbasem a okupowanym Krymem.

Cztery i pół roku temu Rosja przejęła Krym bez walki, do powstrzymania się od zbrojnego oporu wzywał wtedy Ukraińców Zachód, którego mocarstwa zapomniały, że zgodnie z umową z 1994 roku miały strzec nienaruszalności granic Ukrainy. Teraz Ukraińcy nie są już skłonni do przyglądania się, jak Rosja urządza im ich terytoria. Nie unikają też nazywania rzeczy po imieniu – są w stanie wojny z Moskwą.

Moskwa nie testuje jednak tylko Ukrainy, której marynarka wojenna jest słaba. Testuje przede wszystkim Zachód, Unię Europejską i Stany Zjednoczone, które na początku tego konfliktu reagowały bardzo powoli. Teraz nie ma czasu na dzielenie włosa na czworo. Zwłaszcza, że przywódcy zachodni od aneksji Krymu i agresji w Donbasie zmienili podejście – głoszą, że nie ma zgody na naruszanie przez Rosję granic i łamanie prawa międzynarodowego. Tym razem można pokazać, że nie ma jej zawczasu. Pocieszające, że niewielu jest zwolenników sączonej przez Kreml wersji, że to Ukraina prowokuje konflikt.

Reakcja musi być szybka i stanowcza, groźba nowych sankcji na tyle silna, by Rosja nie zdecydowała się na następny krok w tej wojnie. Szczególnie ważne będzie stanowisko Donalda Trumpa. Ma teraz szansę pokazać, że podczas spotkania z Władimirem Putinem w lipcu w Helsinkach nie złożył żadnych obietnic w sprawie Ukrainy.