I rzeczywiście były wiceprezydent, którego kampania jeszcze pod koniec ubiegłego tygodnia wydawała się na skraju załamania, wyszedł z najważniejszego dnia prawyborów w roli absolutnego faworyta. W tzw. Superwtorek zdobył nie tylko Teksas, Virginię i pięć innych stanów, ale nawet matecznik radykalnej Elizabeth Warren, liberalny stan Massachusetts, gdzie - w przeciwieństwie do Bernie Sandersa - praktycznie nie prowadził kampanii.

Po czterech latach chaotycznych rządów Trumpa, wielu Amerykanów z klasy średniej przyciąga do Bidena jego niezwykle długie doświadczenie polityczne, przewidywalność. A to ta część elektoratu, bez której bardzo trudno sobie wyobrazić odbicie przez Demokratów Białego Domu. Murem za Bidenem stanęli także Afroamerykanie, dla których decydująca okazała się pamięć bliskiego współdziałania wiceprezydenta z pierwszym czarnoskórym przywódcą kraju, Barackiem Obamą. Darmowe szkolnictwo, rozbudowa programów socjalnych, objęcie najuboższych ubezpieczeniami zdrowotnymi, choć w największym stopniu służyłyby Afroamerykanom, okazały się nawet w Stanach XXI wieku mniej ważne od czynników rasowych.

Zmęczenie Trumpem i jego metodami kierowania państwem jak prywatnym biznesem przełożyły się też na spektakularną porażkę Mike’a Bloomberga. Najwyraźniej demokratyczni wyborcy nie chcą zastąpić jednego miliardera z Nowego Jorku drugi miliarderem z tego miasta, nawet, jeśli wspierającego ochronę środowiska i ograniczenia dostępu do broni.

Walka o demokratyczną nominację zostaje więc zawężona do dwóch graczy - Bidena i Sandersa. Choć ten ostatni w sondażach po raz pierwszy od wielu tygodni spadł na drugie miejsce, nadal może liczyć na poparcie bardzo ważnych grup wyborców, w tym młodych, Latynosów i liberałów. Zapowiada się mordercza walka aż do lata o to, kto stanie do walki w listopadzie z Trumpem. Na razie badania opinii publicznej pokazują, że tak Biden, jak i Sanders odnieśliby w takim starciu zwycięstwo, i to poważną różnicą głosów.

Ale być może największym zaskoczeniem tej kampanii jest niezwykła zmienność amerykańskiego elektoratu. W końcu ledwie trzy dni zdecydowały, że kandydatura Bidena wybiła się z zaświatów na prowadzenie, a Bloomberga odwrotnie – ze szczytów spadła na dno. Trudno więc mieć wątpliwości, że ewentualny wybuch na dużą skalę epidemii koronawirusa w Ameryce i pogrążenie gospodarki w recesji wytrąciłoby z ręki Trumpa największe atuty w tych wyborach. Podobnie jak utrzymanie sytuacji pod kontrolą, uczyniłoby go niekwestionowanym faworytem. Na razie wygląda na to, że to epidemia wybierze nowego prezydenta Stanów Zjednoczonych.