Historia uczy, że kuszenie wyborców kasą zawsze było i będzie najskuteczniejszą metodą zdobywania elektoratu. Kiedyś politycy byli przy tym bardziej cyniczni, a zarazem uczciwsi. Głosy kupowali bez skrupułów, rozdając zboże, brzęczącą monetę czy przywileje. Dziś za kiełbasą wyborczą stoi zwykle jakaś lepka ideologia i fałszywa empatia partyjnych bonzów, którzy prócz zyskiwania elektoratu za cudze pieniądze kupują sobie dobry nastrój.
Metoda jest prosta jak końcówka kija. Należy się pochylić nad jakąś grupą społeczną, pobiadolić nad jej losem, a potem zaproponować „sprawiedliwe rozwiązanie”. Historia polskiej polityki ostatnich lat przynosi masę przykładów. Zaczął Andrzej Duda, który zbił kapitał na dramacie brutalnie potraktowanych przez Tuska emerytów. Podjął w kampanii absurdalne hasło, że Polacy „nie chcą pracować do śmierci”, i obiecał, wbrew światowym trendom i elementarnej logice, obniżenie wieku emerytalnego. Słusznie, nieprawdaż? A jakże. Trzeba chwalić Boga, że nie obiecał emerytury w 50. roku życia, bo poparcie miałby jeszcze większe i naród przegłosowałby jego dożywotnią prezydenturę.