Historia uczy, że kuszenie wyborców kasą zawsze było i będzie najskuteczniejszą metodą zdobywania elektoratu. Kiedyś politycy byli przy tym bardziej cyniczni, a zarazem uczciwsi. Głosy kupowali bez skrupułów, rozdając zboże, brzęczącą monetę czy przywileje. Dziś za kiełbasą wyborczą stoi zwykle jakaś lepka ideologia i fałszywa empatia partyjnych bonzów, którzy prócz zyskiwania elektoratu za cudze pieniądze kupują sobie dobry nastrój.

Metoda jest prosta jak końcówka kija. Należy się pochylić nad jakąś grupą społeczną, pobiadolić nad jej losem, a potem zaproponować „sprawiedliwe rozwiązanie”. Historia polskiej polityki ostatnich lat przynosi masę przykładów. Zaczął Andrzej Duda, który zbił kapitał na dramacie brutalnie potraktowanych przez Tuska emerytów. Podjął w kampanii absurdalne hasło, że Polacy „nie chcą pracować do śmierci”, i obiecał, wbrew światowym trendom i elementarnej logice, obniżenie wieku emerytalnego. Słusznie, nieprawdaż? A jakże. Trzeba chwalić Boga, że nie obiecał emerytury w 50. roku życia, bo poparcie miałby jeszcze większe i naród przegłosowałby jego dożywotnią prezydenturę.

Za swoim dzieckiem z krwi i kości podążył chwilę później cały PiS, obiecując, że problemowi z dzietnością Polaków zaradzi programem 500+. Dzieci oczywiście rodzi się coraz mniej, ale politycy zgodnie chwalą najważniejszy efekt programu, czyli ograniczenie sfery ubóstwa. I mnie aż ręce składałyby się do braw, gdyby nie zasadnicze pytanie: po co jednocześnie przepompowywać pieniądze z 500+ do kieszeni najbogatszych? Wciąż nie widzę sensu. PiS oczywiście na 500+ nie poprzestał. Poparł ten projekt następnymi. Mieszkanie+, wyprawka 300+, tanie leki dla seniorów, mama+ itd. Ile jeszcze takich projektów ma w zanadrzu, nie wiedzą nawet najlepiej zorientowani.

W ostatnią sobotę do licytacji dołączyła Platforma Obywatelska. Poseł Neumann i prof. Rzońca zaproponowali projekt 500+ dla najmniej zarabiających. Ma to być dopłata z budżetu dla tych wszystkich, których dochód mieści się w widełkach płacy minimalnej i jej dwukrotności. Jeśli do tego pracownik zyska na niższym podatku (PO obiecuje dwie stawki PIT – 10 proc. i 24 proc.), to nagle skala możliwości finansowych najgorzej zarabiających zwiększy się o jedną trzecią. Godnie? A jakże. Jak to bywa z Platformą, świat jej ideałów społecznych i polityki fiskalnej jest jak kogel-mogel. Z jednej strony nowa odsłona 500+ (historia powtarza się jako farsa), z drugiej postulat obniżenia CIT i zasada, by obciążenie pracy świadczeniami nie przekraczało 35 proc. Coś fajnego i coś z ekskluzywnej politycznej lodziarni. Kiedy jeszcze się przypomni, że to właśnie PO podniosła „na chwilę” VAT do 23 proc., trudno zaiste doszukać się w tej formacji jakiejś konsekwencji.

Najbardziej boli, że wszyscy idą ścieżką tej samej wrażliwości. Wszyscy rozdają plon, ale zapominają o zasiewie. Dlaczego tak mało mówi się o kreowaniu mechanizmów na rzecz gospodarki? Czyżby zaklęta przez jakąś durną wróżkę polska klasa polityczna naprawdę wierzyła, że koniunktura będzie wieczna? Aż skóra cierpnie. Ale naprawdę zaczyna parzyć jak koszula Dejaniry, kiedy się pomyśli, że PiS dopiero przedstawi swój program. Program na rok wyborczy. Aż strach się bać.