W nocy z piątku na sobotę prezydent USA przyznał, że nie wyklucza uznania aneksji Krymu przez Rosję i zniesienia sankcji nałożonych z tego powodu na Moskwę.

W najlepszym wypadku można założyć, że to część wielkiej, strategicznej gry, jaką prowadzą Pentagon i Biały Dom. Kiedy Związek Radziecki był głównym wrogiem Ameryki, sekretarz stanu Henry Kissinger doprowadził do zbliżenia z Chinami, aby wspólnie powstrzymać Moskwę. Dziś, kiedy to Pekin jest głównym konkurentem dla Waszyngtonu, miałoby dojść do odwrotnego manewru: zbliżenia amerykańsko-rosyjskiego przeciw Państwu Środka. O tym świadczą kolejne przyjazne sygnały wysyłane przez Trumpa w stronę Władimira Putina: zaproszenie do G8, współpraca w Syrii, a teraz przełamanie sporu o Krym.

Jeśli taka jest rzeczywiście strategia Amerykanów, to może się okazać, że środki nie są warte celu. Uznanie aneksji Krymu oznaczałoby zgodę na pogwałcenie przez Rosjan fundamentalnych założeń prawa międzynarodowego i zachętę do użycia siły po raz kolejny. Byłby to też krok do zaakceptowania przez USA podziału Europy na strefy wpływów, w którym Ukraina znajdzie się po stronie wschodniej, a Polska – zachodniej. Putin osiągnąłby w ten sposób swój główny cel. A Trump miałby nowy, równie duży jak powstrzymanie Chin, problem w Europie.