Ten film nigdy nie wszedł na polskie ekrany, bo przeszkodziła mu pandemia. Ale warto go obejrzeć. Odbijają się w nim nastroje świata sprzed COVID-19, ruch #metoo, sprawa Harveya Weinsteina.
Po skończeniu studiów Jane marzy o karierze filmowej producentki. Na razie chce jednak nabrać doświadczenia w biurze wielkiego producenta. Zostaje jego asystentką-sekretarką. I nie ma wątpliwości, gdzie pracuje. Reżyserka Kitty Green nie ukrywa zresztą, że przygotowując się do realizacji „Asystentki” wiele godzin spędziła na rozmowach z dawnymi współpracownikami i współpracowniczkami Weinsteina.
Green pokazuje dzień z życia Jane. Dziewczyna nie ma chwili wytchnienia. Robi wszystko – od odbierania telefonów (także od żony szefa), umawiania spotkań, rezerwowania lotów i drukowania skryptów aż do sprzątania po gościach, dyskretnego usuwania strzykawek z kosza na śmieci i czyszczenia z plam słynnej kanapy w gabinecie szefa. Kanapy, na której siadają co jakiś czas odwiedzające go młode dziewczyny.
Jane wie, co dzieje się za zamkniętymi drzwiami gabinetu szefa, wie również jakie plany ma on w stosunku do innej młodej „asystentki”, wynajmując dla niej pokój w hotelu. Ale jej sprzeciw i bunt niczego nie zmieni. Tu wszyscy wszystko wiedzą i po prostu milczą. A szef HR-u ma dla Jane jedno pocieszenie: „Nie jesteś w jego typie”.
Kitty Green jest dokumentalistką i to się czuje w „Asystentce”. Reżyserka nie szuka atrakcji. Skromnie prowadzi akcję, bacznie przyglądając się każdej sytuacji, z bliska podsłuchując rozmowy. Szefa widz nie widzi – zza drzwi słyszy jego wrzaski czy śmiech. Świetną kreację tworzy w tytułowej roli Julia Garner. I może właśnie także dlatego ten film jest tak intensywny i przejmujący. Nie jest opowieścią o „sprawie Weinsteina”, raczej diagnozą środowiska wielkich korporacji, gdzie zbyt często panują seksizm i mobbing. I gdzie strach przed utratą pracy nierzadko nie pozwala ludziom sprzeciwić się upokarzającym, niegodnym praktykom.