Nie ma w „Przebudzeniu mocy” tego, co drażniło w produkcjach George’a Lucasa z lat 1999–2005, a więc oszałamiającego wyrzygu industrialnych miast, groteskowych postaci, czy przeszarżowanych animacji. J.J. Abrams wrócił do pustynnych klimatów Tatooine, i - choć wydarzenia rozgrywają się już na innej planecie - ich metafizyczna plastyka sięga pełnymi garściami ze świata „New Hope”. Znów jesteśmy więc pośrodku morza piasku, po którym wędrują jego zakapturzeni mieszkańcy. Znów trafiamy do podejrzanych knajpek, gdzie miesza się jak w korcu rozkrzyczane towarzystwo ludzi, droidów i najwymyślniejszych potworów. Znów śmiejemy się, gdy kosmiczna świnia wielkości dinozaura odtrąca od koryta spragnionego wody byłego szturmowca.

A jednak jest to krajobraz nowy, trzydzieści lat po „wojnach klonów”. Następcy Luka Skywalkera żyją w apokaliptycznych wrakach krążowników Imperium i zajmują się zbieraniem złomu. Czuć więc czas, który minął. Reżyser nie zgubił sensu ciągłości historii. Jednak główny sens sagi jest wciąż ten sam. Zło odradza się w kolejnym pokoleniu. Imperium zostaje zastąpione przez „First order”, czyli „Nowy porządek”. Vader ma dziedzica, który marzy o ostatecznym wytępieniu Jedi.

Ostatnim żyjącym rycerzem zakonu jest ukrywający się gdzieś w otchłani kosmosu Luke, a następca cesarza jest o niebo większy i groźniejszy. „Star Wars. Przebudzenie mocy” wyraźnie nawiązuje do pierwszych trzech odcinków sagi. Powraca humor i dawni bohaterowie. Znów możemy się cieszyć groźnymi minami Hana Solo i porykiwaniami Chewiego. Wracają C3PO i R2D2. A nawet, choć w nowej roli, powraca księżniczka Leia.

A zatem kompilacja. Trochę według zasady: lubimy tę muzykę, którą znamy. Jeśli ktoś chciałby tu szukać nowych pomysłów fabularnych będzie zawiedziony. J.J. Abrams tnie poprzednie odcinki na kawałki i składa z nich całość. Czy to źle? Nie wiem. Myślę, że każdy eksperyment scenariuszowy wiązałby się z ryzykiem.

Kto przegrywa? Po pierwsze George Lucas, który stracił kontrolę nad swym dziełem. W tyłówce nie występuje nawet jako konsultant. No i Harrison Ford, który, choć starszy o trzydzieści lat, jest wciąż największym szmuglerem w galaktyce. A jak przegrywa? O tym – niestety – przekonać się trzeba osobiście w kinie.