W Zjednoczonej Prawicy toczy się zażarta walka. Nie o dopuszczalność aborcji, nie o wybory w czasie pandemii, nie o strategię walki z Covid-19. Walka dotyczy tego, czym właściwie zakończył się wyjazd premiera na unijny szczyt. Zdania są podzielne i obejmują całą skalę możliwych ocen. Co charakterystyczne, wyłącznie o charakterze militarnym. Od wyraźnych odniesień do klęski pod Maciejowicami i dramatycznego okrzyku Kościuszki „Finis Poloniae!" („uroczyście oddaliśmy suwerenność pod rządy obcych państw"), aż po nawiązanie do tego, że mamy racławickie kosy, a co nam zabrano, szablą odbierzemy („to porozumienie jest jak szabla, której w razie ataku będziemy mogli użyć"). Przekaz jest jasny: rozegrała się mordercza bitwa, a premier w niej... albo wygrał, albo przegrał.

Wydawałoby się, że na polu bitwy łatwo ustalić, czy wódz zwyciężył, czy poniósł klęskę. Nie zawsze jednak tak jest. Bitwa pod Borodino zakończyła się niekwestionowanym zwycięstwem Napoleona. Armia rosyjska została zmasakrowana ogniem francuskiej artylerii, tracąc niemal połowę żołnierzy i uchodząc z pola bitwy. Dla obu stron nie było wątpliwości, kto wygrał. Od kompletnej katastrofy uchronił Rosjan tylko błąd cesarza, który uznał, że wygrana jest nie tylko bitwa, ale cała wojna, więc nie rzucił do ostatecznego ataku gwardii i nie dokończył pogromu przeciwnika. Ponieważ jednak Rosjanie zdołali się pozbierać po klęsce, Francuzi za długo zostali w Moskwie, oczekując rosyjskiej kapitulacji, a wczesna zima zdziesiątkowała ich w czasie odwrotu, w powszechnej świadomości Borodino jawi się jako klęska Napoleona, jeśli nie pod względem taktycznym, to strategicznym.

Ale bywa i inaczej. Decydującym momentem bitwy na Łuku Kurskim był kontratak czołgów generała (późniejszego marszałka) Rotmistrowa na przełamujący pozycje sowieckie korpus pancerny SS. Na stepie pod wsią Prochorowka doszło do największej bitwy pancernej w historii. Obie strony poniosły ciężkie straty, ale straty sowieckie były kilkakrotnie wyższe od niemieckich. Przekonany o klęsce Stalin chciał oddać Rotmistrowa pod sąd wojenny i rozstrzelać. Dopiero potem okazało się, że skutkiem poniesionych strat Niemcy zrezygnowali z ofensywy, a Prochorowka stała się symbolem przełomowego zwycięstwa Rosjan.

Można by wyciągnąć wniosek, że również w przypadku porozumienia dotyczącego unijnego budżetu warto poczekać na konsekwencje, aby ocenić, czy premier odniósł zwycięstwo, czy klęskę.

Ja jednak zgłaszam wniosek odmienny. Może nie było to ani zwycięstwo, ani klęska? Wbrew temu, co mówił w Sejmie premier, Unia nie powstała po to, by stworzyć pole do nieustającej bitwy, ale po to, by szukać wspólnych korzyści. Kłótnia o ocenę porozumienia opiera się na przekonaniu, że premier albo mógł zmiażdżyć wrogów, albo zostać zmiażdżony. Mój wniosek, skierowany do rządzących, jest taki: a może zastanowilibyście się nad tym, że to nie jest tak? Że o Unii nie należy myśleć w kategoriach wojny, ale współpracy? Że może nie wszystkim zależy na miażdżeniu – i że szczyt, uruchamiający pieniądze na odbudowę gospodarki, zakończył się wspólnym sukcesem? I może wtedy doszlibyście do wniosku, że jednak Unia nie jest naszym wrogiem? Bo tak najwyraźniej sądzi ponad 80 proc. Polaków i to różnych sortów, nie tylko zdradliwych lemingów.