Oglądając w Gdańsku mecze reprezentacji Polski, która śpiewająco zakwalifikowała się na igrzyska w Tokio, można było odnieść wrażenie, że jesteśmy krajem uśmiechniętych, gościnnych, zadowolonych z życia ludzi. Życzymy dobrze swoim, wspieramy ich ze wszystkich sił, ale nie budzi to agresji wobec rywali, nie prowokuje do pogardliwych przyśpiewek.
Siatkarskie trybuny to kraina łagodności. W Gdańsku, gdzie dziś tak haniebnie atakuje się panią prezydent miasta i jej rodzinę, gdzie od dawna trwa polityczna wojna z historią w tle, dzięki sportowi zobaczyliśmy biało-czerwoną oazę spokoju i godnej radości.
Siatkarze w XXI wieku dostarczyli nam bardzo dużo satysfakcji, dwukrotnie zdobywali mistrzostwo świata, ale kto wie, czy największą zdobyczą nie są te rozśpiewane biało-czerwone trybuny, ci ludzie, którzy nie odwrócili się od reprezentacji, nawet gdy przegrywała (bo i to się zdarzało). Ich śpiew po porażkach „Nic się nie stało, Polacy, nic się nie stało" na początku wydawał się irytujący, ale potem przestał, bo wszyscy dostrzegliśmy, że idzie za tym prawdziwe uczucie.
Oczywiście to oderwanie sympatii od wyników mogło skutkować rozhartowaniem zawodników wielbionych nawet po słabych meczach i pewną teatralizacją siatkarskiego spektaklu, ale dziś już widać, że te obawy były bezpodstawne.
Bez zwycięstw, bez tytułów tego polskiego mikroklimatu, podziwianego przez cały siatkarski świat, w takiej skali z pewnością by nie było. Ale siatkarze na szczęście potrafili pod flagą biało-czerwoną zjednoczyć ludzi tak bardzo przy innych okazjach pod tą samą flagą podzielonych.