Eric Voegelin, jeden z najoryginalniejszych filozofów polityki, twierdził wręcz, że europejskie rozróżnienie na ideologie polityczne i wierzenia religijne jest tylko umowne. Uważał, że to, co nazywamy nowoczesnością (wraz z ideologiami postępu czy postulatami społecznej równości), jest w gruncie rzeczy „immanentyzacją chrześcijańskiego eschatonu". Innymi słowy, zarówno Marks, jak i oświeceniowcy w typie Condorceta tak naprawdę chcieli zrealizować wizję rajskiej doskonałości. Ale w tym świecie i w tej historii. Przeciwny obóz, również czerpiąc z tradycji chrześcijańskiej, działa na zasadzie: „Bogu, co boskie, cesarzowi, co cesarskie". Traktuje chrześcijańską wizję idealnego społeczeństwa jako coś tak dalekiego od rzeczywistości, że nie powinno się jej w ogóle wcielać w życie, lecz jedynie oczekiwać w innym świecie. Tu i teraz trzeba zaś żyć i bronić istniejących (choć nietrwałych) instytucji, państw, rodzin. Od Augustyna poprzez (zdaniem niektórych) Machiavellego po Ottona Bismarcka to podejście miało wielu zwolenników.

Dziś, kiedy słyszę, że Janis Warufakis – intelektualny guru europejskiej lewicy – mówi, iż Stary Kontynent powinien otworzyć granice dla wszystkich chętnych, to nie mam wątpliwości, że jest to nowa „immanentyzacja eschatonu". Takich działań nie można uzasadnić ani interesem gospodarczym, ani politycznym. Uświęca je tylko chęć urzeczywistnienia wizji świata, w którym „nie masz już żyda ani poganina", a „wilk zamieszka wraz z barankiem". Zwolennicy zamknięcia granic, w dużej części przecież praktykujący chrześcijanie, traktują takie podejście jak herezję. To stare rozdarcie między eschatonem a realną polityką jest specyficznie zachodnie, różne od choćby azjatyckiej myśli politycznej. Jego rezultaty bywały w przeszłości piękne, ale czasami też straszne.

Autor jest politologiem z Uczelni Łazarskiego i Centrum Analiz Klubu Jagiellońskiego