Zagłosowała na niego niemal połowa wyborców, przede wszystkim przestraszonych wizją tysięcy uchodźców, którzy mają zalać spokojny naddunajski kraj, zmienić go w prowincję islamskiego kalifatu i zastąpić gulasz falafelem. Ale wśród jego wyborców znaleźli się także paradujący w huzarskich strojach patrioci, marzący o odbudowie Wielkich Węgier i zmazaniu hańby Trianon – traktatu pokojowego podpisanego po I wojnie światowej między zwycięską Ententą, a pokonanymi Węgrami, który okroił ich terytorium o niemal 1/3 na rzecz wszystkich sąsiadów: Jugosławii, Rumunii, Czechosłowacji, Austrii a nawet – o dziwo! – Polski (my dzięki temu formalnie uzyskaliśmy kawałki Spiszu i Orawy). Należy bardzo usilnie uczulić nasz rząd na to, by jakimś przypadkiem fakt ten nie wypłynął dziś na wierzch, bo a nuż dostaniemy się na listę wrogów Budapesztu i nie będziemy mogli liczyć na zawetowanie ewentualnych unijnych sankcji wobec Polski.

Viktor Orbán dał po raz kolejny znakomity przykład tego, w jaki sposób można w dzisiejszych czasach zdobywać masowe poparcie wyborców, odwołując się do ich frustracji, lęków i obaw, a jednocześnie apelując do dumy narodowej, historycznych tradycji i przywiązania do własnej tożsamości. Jeszcze 20 lat temu uważano, że dla racjonalnie myślących wyborców najważniejszy jest ich dobrobyt – co najlepiej pokazywał slogan zdobiący sztab wyborczy Billa Clintona: „Gospodarka, ty głupcze!". W dzisiejszym świecie powszechnego braku poczucia bezpieczeństwa, znacznie lepiej sprzedają się zupełnie inne hasła, bynajmniej niegospodarcze.

Jak to więc jest z gospodarką na Węgrzech? Kiedy Orbán po raz pierwszy zostawał premierem w roku 1998, PKB (czyli przeciętny dochód) na głowę mieszkańca Węgier należał do najwyższych wśród krajów Europy Środkowo-Wschodniej (był wyższy od polskiego o 25 proc., a Warszawa wciąż wyglądała dość ubogo przy wielkomiejskim Budapeszcie). Kiedy powtórnie obejmował urząd 8 lat temu, PKB na głowę mieszkańca Węgier był jeszcze powyżej regionalnej średniej i o 17 proc. wyższy niż w Polsce. Dziś, gdy Viktor Orbán odnosi kolejne triumfalne zwycięstwo, węgierski PKB należy już do najniższych w regionie – gorzej jest tylko na Łotwie, w Rumunii i Bułgarii – i oczywiście jest niższy od polskiego. Nic dziwnego, skoro od czasów wejścia do Unii Węgry były najwolniej rozwijającym się krajem regionu, ze średniorocznym wzrostem dochodu o 1,4proc. (w leżącej w ruinach Polsce o 3,8 proc.).

Być może Viktor Orbán jest politycznym geniuszem, który słusznie budzi podziw swych polskich wielbicieli skutecznością, z jaką dociera do serc i umysłów rodaków. Ale wolałbym, aby nie był dla nich wzorem w zakresie prowadzonej polityki gospodarczej. Bo Polska potrzebuje szybkiego rozwoju. I jeśli rządzący nie będą potrafili go na dłuższą metę zapewnić, Polacy prawdopodobnie znacznie szybciej od Węgrów poczują się rozczarowani.