Nawet oprawa szczytu została pomyślana pod Macrona. Najpierw zapowiedź blokady umowy UE–Mercosur, oficjalnie – by bronić lasów Amazonki, faktycznie – by przy okazji ochronić francuskie rolnictwo (dlatego reszta Unii, poza Irlandią, nie zamierza wchodzić w tę grę, a Madryt chce Brazylii pomóc). Potem „spontaniczna" kolacja we dwóch, aby pokazać, kto jest partnerem Donalda Trumpa w Europie. I plejada przywódców z dawnych francuskich kolonii afrykańskich, by zademonstrować, jak daleko asięgają wpływy Paryża. Pod adresem Warszawy szpilka: tylko Polska z dużych krajów Unii nie została zaproszona do Biarritz; poza przywódcami Niemiec, Włoch i Wielkiej Brytanii przyjechał hiszpański premier Pedro Sanchez.

Dobrych efektów szczytu dla świata zabrakło. 44 lata od pierwszego spotkania G7 w Biarritz zadawano sobie pytanie, czy utrzymanie tego formatu w ogóle ma sens. Każda debata kończyła się na braku porozumienia lub komunałach.

– Iran nie powinien mieć broni atomowej, należy też utrzymać stabilność na Bliskim Wschodzie – stwierdził Macron. W kwestii wojny handlowej Ameryki z Chinami zachodni partnerzy nie tylko nie poparli Trumpa, ale prowadzą własne starcie z USA. Macron, nie bez racji, forsuje opodatkowanie firm komputerowych z USA, na co Waszyngton może odpowiedzieć cłami na francuskie wina. Japonia już blokuje import towarów od innego sojusznika Ameryki – Korei Pd. W Biarritz nie udało się też osiągnąć postępu w sprawie zapobieżenia bezumownemu brexitowi, tym bardziej że dla Trumpa będzie on „uwolnieniem Wielkiej Brytanii od kotwicy" w Brukseli. Amerykanin chce przywrócić członkostwo Rosji w G7, reszta jest temu przeciwna.

Francja przekształciła kurort w fortecę. Marsz przeciwników globalizacji został więc zorganizowany między Hendaye a hiszpańską Ficobą. Wzięło w nim udział kilkanaście tysięcy osób.

Więcej w poniedziałkowym wydaniu "Rzeczpospolitej"