Koreańczyk opowiada o dwóch rodzinach. Pierwsza z nich mieszka w ubogiej dzielnicy wielkiego miasta, w pół-piwnicy, w fatalnych warunkach i nie ma żadnych stałych źródeł utrzymania. Ojciec, matka, dwoje dorosłych dzieci. Syn ma szansę zostać korepetytorem dziewczynki z zamożnego domu Parków. Potrzebny jest do tego dyplom uczelni, ale to w końcu nie problem. Nie takie rzeczy można sprokurować. A potem to już tylko kwestia sprytu, by do pięknego domu w ogrodzie, na wysokie pensje, wprowadzić pozostałych członków rodziny. I właśnie na kontraście życia tych dwóch światów – biedy i bogactwa – Joon-ho buduje swój film.
— Chciałem opowiedzieć o polaryzacji współczesnych społeczeństw – mówi. – To uniwersalny temat. – Ciekawiło mnie co się stanie, gdy te dwa światy, biedy o bogactwa, zderzą się ze sobą. Od tego wyszedłem.
Ale „Parasite” nie jest dramatem społecznym. To tylko punkt wyjścia. Bong Joon-Ho miesza style i gatunki. Sam zresztą przyznaje:
— Możecie to nazywać jak chcecie: dramatem społecznym, kinem rodzinnym, czarną komedią, kryminałem.
Rzeczywiście, Joon-Ho nie skupia się na realistycznej obserwacji społecznej. Wszystko bierze w cudzysłów. Bawi się kinem i społecznymi relacjami. Pokazuje jak uboga rodzina zaczyna coraz głębiej przenikać do świata Parków, przygotowując nieuczciwe gry i intrygi, by się tam zadomowić. Z każdą minutą film staje się coraz bardziej zwariowany, prowadząc do krwawej jatki na końcu. Dużo tu humoru, dużo celnych obserwacji, a wszystko w tempie i z dystansem, do jakiego kiedyś przyzwyczaił widzów Tarantino.