Minęły trzy lata, odkąd umożliwiono budowę domów jednorodzinnych na zgłoszenie. I choć spodziewano się, że Polacy masowo zaczną z nich korzystać, to tak się nie stało. Zdecydowana większość woli pozwolenia na budowę. Bo choć towarzyszy im spora biurokracja, to mają swoje zalety.
Bez decyzji miało być szybciej
Uproszczenia wprowadziła nowelizacja prawa budowlanego obowiązująca od 26 czerwca 2015 r. Dzięki niej od kilku lat na zgłoszenie można budować wolno stojące domy jednorodzinne, które nie mają wpływu na zagospodarowanie sąsiednich nieruchomości. Nie postawi się więc w ten sposób szeregowca czy bliźniaka.
Zgłoszenie jest też prostszą formą od pozwolenia. Nie przeprowadza się postępowania administracyjnego z udziałem stron, kończącego się wydaniem decyzji.
Dzięki temu budujący ma unikać ryzyka, że sąsiad będzie protestował i odwoływał się do sądu administracyjnego.
Inwestor składa jedynie w urzędzie miasta wniosek oraz wymagane dokumenty i czeka 21 dni. Jeśli w tym czasie starosta (prezydent miasta na prawach powiatu) nie zgłosi sprzeciwu, można ruszać z budową. Jest to tzw. milcząca zgoda. Gdy jednak wystąpi ze sprzeciwem, oznacza to, że inwestor musi uzyskać pozwolenie na budowę. Ponadto starosta może wydać z urzędu zaświadczenie, że przyjął skutecznie zgłoszenie bez sprzeciwu, co uprawnia do rozpoczęcia budowy domu. Dzięki temu można ruszyć z budową przed upływem tych 21 dni. Ale nie słyszałam, by któryś z urzędników skorzystał z tej furtki.