To był pierwszy prawdziwy test dla porozumienia, które w czwartek przywiózł szef rządu z Brukseli. Zdaniem brytyjskich mediów premier mógł w nim liczyć na poparcie 315–320 deputowanych, wystarczającej liczby, aby otworzyć drogę do wyjścia kraju z Unii 31 października. Poza torysami porozumienie było gotowych poprzeć ok. 20 laburzystów wywodzących się z okręgów, gdzie w referendum w 2016 r. masowo głosowano za brexitem. Głosowanie miało się odbyć po zamknięciu tego wydania „Rzeczpospolitej”.
Ale nawet to by nie wystarczyło, aby urzeczywistnił się scenariusz forsowany przez szefa rządu. W celu dotrzymania ustalonych terminów parlament musiałby zgodzić się na przeprowadzenie już w czwartek wieczorem ostatecznego głosowania nad umową rozwodową. Jednak we wtorek po południu wydawało się, że może nie starczyć głosów dla zatwierdzenia tak krótkiego kalendarza. Przeciw opowiedział się m.in. lider proeuropejskich torysów Kenneth Clarke.
Przed kluczowym głosowaniem Johnson uciekał się przede wszystkim do szantażu, aby wymusić na deputowanych korzystną decyzję. Ostrzegł, że jeśli jego terminarz nie zostanie zatwierdzony, wycofa z agendy umowę rozwodową i rozpisze przedterminowe wybory.
– Ja będę w nich bronił wypełnienia mandatu, jaki nam powierzył w 2016 r. naród, podczas gdy lider opozycji będzie chciał, aby kraj spędził kolejny rok na jałowych debatach, a także przeprowadził dwa referenda: raz jeszcze w sprawie wyjścia kraju z Unii oraz niepodległości Szkocji – mówił Johnson, wskazując na Jeremy’ego Corbyna. Laburzyści nie mają szans na obalenie rządu bez poparcia Szkockiej Partii Narodowej (SNP).
Premier pokazał też marchewkę. Zapewnił, że po wyjściu z Unii Wielka Brytania nie stanie się „Singapurem na Tamizie” – strefą wolnego handlu, gdzie normy socjalne czy ochrony środowiska zostaną radykalnie ograniczone.