Damian Lawer przyjechał do Wielkiej Brytanii osiem lat temu po ukończeniu na Uniwersytecie w Olsztynie politologii i studiów administracyjnych. Swój status postanowił jednak uregulować dopiero trzy tygodnie temu. Jak mówi, „na wszelki wypadek” wystąpił o status osoby osiedlonej (settled status), który po brexicie da mu gwarancję dożywotniego zachowania obecnych praw, w tym do pracy, ubezpieczenia zdrowotnego i zabezpieczeń emerytalnych. Ale wcale nie jest pewne, czy kiedykolwiek z tego skorzysta.
– Rozważamy z narzeczoną powrót do kraju. Czekamy na dziecko, a to oznacza, że będziemy musieli wynająć większe mieszkanie, na co pójdzie tu cała pensja. A jeśli żyć z dnia na dzień, to lepiej w kraju niż na obczyźnie. Polak zawsze będzie na Wyspach obywatelem drugiej kategorii. Kiedy jadę z Gdańska do rodziców do Pasłęka nową autostradą, widzę, jak bardzo Unia pomogła rozwinąć się Polsce. Z tym brexitem Brytyjczycy strzelili sobie w kolano i dalej w nie uderzają, aż kość się rozpadnie, bo oni po prostu nie wiedzą, co z tym dalej robić – mówi „Rzeczpospolitej” Damian Lawer.
Przeczytaj komentarz: Pierwszy pozytywny efekt brexitu
27-letni Polak, który dziś pracuje na recepcji londyńskiego ośrodka polonijnego POSK, i tak należy do mniejszości, która szykuje się do brexitu.
Zachęta do powrotu
Spośród prawie miliona Polaków mieszkających na Wyspach ledwie 240 tys. do tej pory wystąpiło o uregulowanie swojego statusu na Wyspach. I choć mają na to czas do końca przyszłego roku, to trudno uciec od myśli, że dla ludzi, którzy w ogromnej większości wyjechali z kraju wiele lat temu, to jest sygnał, że nie odnaleźli się w przybranej ojczyźnie, nie chcą mieć z nią zbyt silnych więzi.