Jonathan Portes, profesor ekonomii na King’s College w Londynie, jeszcze nie zaczął robić zapasów żywności, choć średnio jej ceny mają wzrosną o jedną czwartą, jeśli 29 marca dojdzie do dzikiego brexitu.
– Mógłbym kupować cukier czy mąkę, ale to akurat tak bardzo nie zdrożeje. Poważne podwyżki dotkną przede wszystkim tych produktów żywnościowych, które się łatwo psują, jak pomidory czy francuskie sery – tłumaczy „Rz”.
Po dwóch i pół latach trudnych do zrozumienia nawet dla ekspertów negocjacji między Brukselą i Londynem, Brytyjczycy nagle zaczynają odkrywać, co konkretnie może oznaczać przecięcie więzi z kontynentem. I wywołuje to strach nie tylko u zwykłych ludzi na ulicy i przedstawicieli elit jak profesor Portes, ale także w parlamencie w Westminster.
Decyduje Westminster
Mimo apelu lidera laburzystów Jeremy’ego Corbyna o skrócenie przerwy świątecznej i jak najszybsze poddanie pod głosowanie umowy rozwodowej Theresa May nadal chce, aby kluczową dla przyszłości kraju decyzję deputowani podjęli dopiero w połowie stycznia, tylko nieco ponad dwa miesiące przed terminem wyjścia królestwa z Unii. Premier zamierza w ten sposób postawić pod ścianą zarówno zwolenników twardego brexitu w Partii Konserwatywnej, jak i frakcji torysów dążącej do pozostania w Unii, wskazując, że na tym etapie nie będzie już czasu na uniknięcie chaosu.
Ale Portes podkreśla: – Wielka Brytania jest demokracją parlamentarną, to Westminster decyduje o przyszłości kraju, a nie May. Dlatego nie tylko umowa szefowej rządu zostanie najpewniej odrzucona, ale Izba Gmin znajdzie też sposób na powstrzymanie dzikiego brexitu.