Może nie wystarczyć samo tłumaczenie, że wtedy nie było w domach telefonów, na które przeciętny Kowalski musiał czekać dziesiątki lat. Przecież teraz też w wielu domach nie ma stacjonarnej linii, a nawet jeśli jest, to rzadko używana. Bo po co, skoro z własną komórką chodzą dziś niemal wszyscy – od przedszkolaków po emerytów, którzy są ostoją rynku telefonii stacjonarnej. Część z nich z przyzwyczajenia, a może i sentymentu nie chce się rozstać z numerem, który mają zapisany wszyscy krewni i znajomi. Jednak i emeryci coraz częściej przestawiają się na komórkową łączność. Niekiedy pod naciskiem dzieci i wnuków obawiających się skutków ofensywy różnej maści telesprzedawców albo oszustów polujących na swoje ofiary metodą „na wnuczka".

Dla rosnącej liczby Polaków jedyną stacjonarną usługą jest dzisiaj kablówka i szybki internet, który też zaczyna być wypierany przez komórkowy LTE. Nawet jeśli w pakiecie jest również telefon, i tak coraz mniej osób z niego korzysta. To spore wyzwanie dla działających na tym rynku firm, które jeszcze przed dekadą mogły być pewne trwałości biznesu. W tym dla potentata sektora stacjonarnego, Orange, następcy Telekomunikacji Polskiej, czyli TP SA. Losy marki wieloletniego monopolisty polskiego rynku telefonii stacjonarnej, który był też liderem pierwszych trzech edycji naszego „Rankingu najcenniejszych polskich marek" (lata 2004–2006), dobrze pokazują rynkowe zmiany. W 2004 r. logo TP było warte 3,87 mld zł. Siedem lat później, zanim marka TP została zastąpiona przez Orange, jej wartość stopniała do 1,8 mld zł. Co może być memento dla firm, które zdają się mieć stabilny biznes oparty na solidnej bazie potrzeb konsumenta. Ta baza może szybko okazać się ruchomymi piaskami, gdy pojawi się lepszy pomysł na zaspokojenie tych potrzeb.