Pomińmy już ideologię stojącą za niedzielnym zakazem. Ale dlaczego uprzywilejowani zostali ludzie pracujący w handlu? Może chodzi o to, że stanowią liczną (według Eurostatu 2,26 mln osób) rzeszę wyborców. Jeśli do tego dodamy zadowolone z ich wolnego czasu rodziny, grupa ta gwałtownie rośnie. Znacznie mniej pracowników jest choćby w gastronomii (390 tys., ale ta liczba obejmuje także hotelarstwo). Najwyraźniej nie mają takiej siły przebicia i nadal będą musieli w niedzielę odstać swoje w kuchni czy na restauracyjnej sali.
A gdy w części rodzin, w których ktoś pracuje w handlu, zadowolenie pryśnie, jak ruszą np. zwolnienia niepotrzebnych kasjerów, to można im to wytłumaczyć podłymi intencjami przedsiębiorców i złych sieci handlowych. Tak złych, że dostały na głowę nowy podatek. To zresztą kolejny czynnik, który zmniejsza i tak niezbyt imponującą rentowność tego biznesu. Nową daniną uderzono także we właścicieli największych centrów handlowych.
W handlu mieliśmy już wielkie zmiany. Najpierw niedziele stały się zwykłym dniem, potem centra handlowe zostały głównymi ośrodkami życia rodzinnego w weekendy – zyskały nawet dźwięczne miano galerii. Potem ich gwiazda zaczęła przygasać, bo wielu z nas przeraża konieczność zarezerwowania sobie kilku godzin na obejście wielkiego sklepu. Ale swój udział w ostatnich latach miała w tym także eksplozja popularności zakupów w internecie (wzrost o 15–20 proc. rocznie; ok. 40 mld zł tylko w ub.r.). Przesunięcie w stronę sieci już zresztą widać także po marcu. I w porównaniu z lutym tego roku, i z marcem 2017 r.
Na razie mieliśmy zaledwie dwie marcowe niedziele bez handlu. To zdecydowanie za mało, żeby wyciągać jakieś daleko idące wnioski. Może efektem były pełne przybytki kultury? Otóż według np. lokalnych mediów rzeszowskich w pierwszy weekend z niedzielnym zakazem handlu wyjątkowo dużo widzów wybrało się do tamtejszych teatrów.
Moim zdaniem prawdziwym testem będzie kwiecień. Święta powodują, że nie będzie handlu w aż cztery z pięciu niedziel. Będzie więc można ocenić, czy spełni się czarny sen przygranicznych sklepikarzy. Choćby ci ze ściany wschodniej alarmowali, że znaczną część utargu mają dzięki weekendowym zakupom Białorusinów i Ukraińców. W Elblągu czy Trójmieście zakupy Rosjan stały się tak popularne, że już od lat w wielu centrach handlowych słychać komunikaty po rosyjsku i łatwo spotkać napisy w tym języku.