Nie ma co ukrywać: padliśmy ofiarą sukcesu. Świetna koniunktura gospodarcza tak się w Polsce rozhulała, że unieważniła kosztorysy budowy infrastruktury – drogowej i kolejowej, w lwiej części finansowanej przez Unię, ale z pokaźnym polskim wkładem. Składane w przetargach oferty wykonawców przekraczają nawet o 70 proc. kwoty przeznaczone na inwestycje. I nic dziwnego: firmy biją się o ręce do pracy i surowce, więc jedno i drugie drożeje.

Zamawiający inwestycje skłonni są płacić więcej. Wiedzą, że czego teraz nie zaczniemy budować, nie skończymy w terminie, by zdążyć z rozliczeniem w tej unijnej perspektywie finansowej. Jak się nie uda, przepadną miliardy euro z trudem wynegocjowane w Brukseli. Później będzie ich mniej i niekoniecznie na podobne projekty. Czego więc teraz nie skończymy, trzeba będzie albo budować tylko za swoje, albo nigdy nie powstanie...

I tu właśnie pies pogrzebany. Bo budżet nie jest z gumy, a w kolejce po dziesiątki miliardów na wyborcze prezenty ustawiają się politycy. I to nie byle jacy. „Piątka Kaczyńskiego" to aż 40 mld zł rocznie. Pewnie coś trzeba będzie zaoferować nauczycielom, którzy (słusznie) domagają się podwyżek, grożąc strajkiem. I sypnąć groszem wsi nękanej zarazą ASF i – jak się okazuje – zbyt dobrymi zbiorami owoców. Następnym razem rolnicy mogą przecież nie wysypać jabłek na warszawskim rondzie Zawiszy, jak w środę, ale 50 metrów dalej przed gabinetem prezesa partii, która wszak konkuruje z PSL o głosy na wsi.

W tej sytuacji worek z pieniędzmi może nie wytrzymać, zwłaszcza w kolejnych latach, już po wyborach. A wtedy staniemy wobec alternatywy – finansować nowe drogi i koleje czy prezenty w rodzaju „piątki Kaczyńskiego".