Rz: Wiceminister zdrowia zapowiedział, że przyjrzy się przepisowi, który zlecenie na środki absorpcyjne każe poświadczać w punkcie NFZ.
Prof. Ewa Barcz: To dobrze, ale problemów dotyczących refundowanych środków absorpcyjnych jest więcej. NFZ refunduje je tylko wtedy, gdy nietrzymanie moczu współistnieje z inną chorobą – np. onkologiczną czy stwardnieniem rozsianym, a pomija osoby z nietrzymaniem moczu wysiłkowym oraz nadreaktywnością pęcherza, dotykającymi do 30 proc. populacji kobiet dorosłych. Choć objawiają się one parciami naglącymi – koniecznością oddania moczu, która nie poddaje się woli albo poddaje się jej w ograniczonym stopniu – i dotyczą co drugiej kobiety po 50. roku życia, pacjentki nie mają w ogóle prawa do refundacji. A nawet jeśli mają i poproszą mnie o receptę, mogę tylko rozłożyć ręce, bo ginekolog nie ma prawa przepisywać środków absorpcyjnych.
To kto ma?
Urolodzy, geriatrzy, ginekolodzy-onkolodzy, a nawet felczerzy medyczni, a ginekolodzy-położnicy nie. Pacjentki skarżą się, że niektórzy uprawnieni specjaliści potrafią skomentować, że to błaha przypadłość. To sprawia, że zanim osoba z nietrzymaniem moczu trafi do właściwego lekarza, mija co najmniej kilka lat. Do uroginekologa trafiają, gdy ich życie staje się nieznośne, a choroba uniemożliwia normalne funkcjonowanie. Mam pacjentki, które trasę zakupów opracowują według topografii publicznych toalet, ale i takie, które przestały wychodzić z domu, bo parcie na pęcherz odczuwają co kilka minut lub gubią mocz nawet przy zwykłym chodzeniu. To choroba, która wyklucza, i uważam, że brak refundacji środków absorpcyjnych dla tak dużej i często wciąż czynnej zawodowo grupy kobiet jest błędem. To przerzucanie przez państwo kosztów choroby cywilizacyjnej, populacyjnej, na pacjenta.
Czy istnieje alternatywa dla takich pacjentek?