„Be a candidate” (zostań kandydatem – ang.) – e-maile o takim tytule trafiły wczoraj do skrzynek osób, które zapisały się na liście informacyjnej europejskiej centrali stowarzyszenia Libertas w Brukseli.
Wiadomość wysłana przez ugrupowanie Libertas irlandzkiego milionera Declana Ganleya, znanego przeciwnika traktatu lizbońskiego, zawiera propozycję kandydowania w wyborach do PE. – To sposób na mobilizację naszych sympatyków i zwolenników – przekonuje Artur Zawisza, jeden z liderów Libertas w Polsce.
Jak pisaliśmy w sobotę w internetowym wydaniu „Rz”, po kliknięciu na odnośnik odbiorca wiadomości zostaje przekierowany na stronę, gdzie musi podać dane personalne, kraj, z którego chciałby kandydować, oraz wyjaśnić powody swojej decyzji. „Wkrótce się z tobą skontaktujemy. Razem przywrócimy demokrację w Europie ludziom” – może przeczytać po zgłoszeniu swojej kandydatury.
Jednak wypełnienie deklaracji w Internecie nie oznacza, że kandydat znajdzie się na liście wyborczej. W Polsce decyduje o tym Daniel Pawłowiec z LPR, który kieruje polskim biurem Libertas. – Gdyby to były osoby, mówiąc krótko, „nadające się”, to oczywiście jest taka możliwość. Sam fakt zgłoszenia o niczym nie decyduje – mówi Zawisza.
Jeden z działaczy ugrupowania przyznaje „Rz”, że akcja ma na celu głównie pozyskanie danych i adresów e-mailowych potencjalnych wyborców. Wypełniający ankietę muszą więc liczyć się z tym, że zamiast otrzymać pozycję na liście, będą odbierać... reklamówki wyborcze tej partii.