To jeden z ciekawszych zespołów, jakie przyniósł nam współczesny metal. Obrósł przy tym zbyt wieloma stereotypami, by móc w pełni go docenić.
Pierwszy mit dotyczy rapmetalowego charakteru grupy. Co prawda etatowym jej członkiem jest szurający płytami didżej, muzycy współpracowali z królem rapowych kontrowersji Necro, trzeci zaś studyjny album pt. „Vol.3 – The Subliminal Verses” wyprodukował im Rick Rubin, współzałożyciel hip-hopowej potęgi Def Jam. Ale... wrzaskliwy i intensywny Slipknot większość właścicieli szerokich spodni przerazi. To nie drugie Limp Bizkit. Na szczęście.
Drugą nadinterpretacją jest etykietka formacji z prowincji. 200-tysięczne Des Moines nie ma może najmocniej rozwiniętej sceny w Stanach, ale to jednak stolica stanu Iowa, sporymi fragmentami bardziej wielkomiejska od Warszawy. Jeżeli artyści przedstawiają więc słuchaczom historie pełne krwi, wulgaryzmów, nienawiści i samotności, to małomiasteczkowa nuda nie jest wcale żadnym wytłumaczeniem. To nie subkultura emo. I dobrze.
Trzeci zarzut koncentruje się na wizerunku. Ten ma tuszować rzekomo nijakość repertuaru. Ale raczej go dookreśla. Ukryci za makabrycznymi maskami i kombinezonami muzycy zamiast nazwisk używają numerów. Kreują obłęd, w którym niewiele jest z groteski Insane Clown Posse, za to wiele z anarchistycznego rysu Jokera w kreacji Heatha Ledgera. Koniec końców grają doskonale – wściekle i nieprzystępnie podczas zwrotek, zaskakująco melodyjnie w refrenach, gustując w riffach, po których trudno złapać oddech i hipnotycznej pulsacji sekcji rytmicznej a la Rage Against The Machine.
Po blisko półtorej dekady w branży koncert Slipknot uważany jest za rewelację. Kto widział choćby kawałek show w London Arena, nie będzie się zastanawiał nad rezerwacją biletu u nas.