Pomysł wydawał się ryzykowny. Bo która muzyka nie zginie wśród ryku silników i syren ambulansów? Jak zaciekawić pospiesznie przemykających po placu ludzi? Jan Janga Tomaszewski znalazł na to sposób. Wystarczyły mu blues i rock, repertuar wystarczająco nieskomplikowany, by należycie wpisać się w miejską przestrzeń.
Zwłaszcza że artysta dysponuje głosem tak męskim, jak tylko być może, odpowiednio chrapliwym, wyrobionym za sprawą lat aktorskiego doświadczenia. Dzięki niemu grubo ciosane historie z miejsc, w których nawet motyle są szare, dzień zaczyna się o szóstej od kefirka i wódki, by spędzić go na zarabianiu psich pieniędzy, nabrały wigoru. Nikomu nie przeszkadzało więc, że znany z ballady Hendriksa Joe mieszkał na Pradze i miał za żonę Zochę. Dobrze pasowało to do prostej czarno-białej relacji z frontu zmagań z alkoholem i kobietami. I do socrealistycznej zabudowy placu.
Starsi słuchacze przypatrywali się z uśmiechem, rowerzyści zatrzymywali się na dłużej i nawet tubylcy w dresach znaleźli coś dla siebie.
Recital Jangi (wspieranego przez basistę Wiesława Sałatę i grającego na cajonie Adama Lewandowskiego) szczególnie dobrze prezentował się przez ciemne okulary, zatopiony w chmurze papierosowego dymu. Z takiej właśnie perspektywy podziwiała go szefowa teatru Polonia Krystyna Janda. Uśmiech nie schodził z jej ust.