J.S.:
Jeśli decyzja prezydenta została podjęta w formie pisemnej, to sprawa jest oczywista. Ale bardzo ważna jest deklaracja, którą złożył pan minister przed chwilą.
Były przedkładane prezydentowi listy osób do odznaczenia. Zostały przygotowane przez Biuro Kadr i Odznaczeń i przedłożone prezydentowi. I prezydent na takiej liście pisał „zgoda”. Czasami dopisywał i zmieniał własnoręcznie wysokość odznaczenia. Nie jest to jeszcze w rozumieniu prawa akt prawny, ale wola prezydenta była wyraźna.
Jak wyglądał pierwszy tragiczny dzień, kiedy pan tu przyszedł? Urzędnicy byli zaskoczeni. Proponowali, aby to minister Sasin pełnił funkcję szefa Kancelarii.
J.M.:
Pamiętam, że rozmawiałem z marszałkiem przez telefon. Powiedział, żebym przyjechał. Zapytał, czy w razie czego podejmę się takiej funkcji. Potem przyjechałem powtórnie i przyszliśmy tutaj. Muszę powiedzieć, że mi się to zaciera. To były tak wielkie emocje. Pan pamięta, panie ministrze?
J.S.:
Nie uczestniczyłem w spotkaniu z marszałkiem Komorowskim. W tym czasie byłem w Smoleńsku. Wróciłem dopiero wieczorem tej soboty.
Jak wyglądało pana pierwsze wejście do Kancelarii?
J.M..:
Dla mnie było strasznie trudne. Zaprowadzono mnie do gabinetu ministra Stasiaka i dostałem informację, że tu jest nowy laptop i tu proszę usiąść. Zaprotestowałem, powiedziałem, że nie jestem w stanie siąść na tym miejscu. Poszedłem do pomieszczeń Biura Administracyjnego. Powiedziałem, że ja na razie tu siądę. I tu jestem.
A pierwsze zetknięcie z pracownikami? Zetknął się pan z nieufnością?
J.M.:
Przez dziesięć lat byłem urzędnikiem państwowym. Jest tu wiele osób, z którymi znam się od dawna. Nie miałem poczucia, że ktoś jest źle do mnie nastawiony. To, co było dla mnie dojmujące, to moment, gdy zobaczyłem sekretariaty, tam płaczące panie, świeże kwiaty w miejscu, gdzie pracowali ci, co zginęli. To było naprawdę chwytające za gardło.
A teraz?
J.M.:
Jest już lepiej. Pan minister Sasin wziął na siebie wszystko, co było związane z pogrzebem, ze sprawami osób, które zginęły. Pojechał do Rosji. Byłem i jestem pełen podziwu. Moja rola jest taka, jak ją określił marszałek – łącznika między nim a Kancelarią.
Kancelaria działa?
J.M.:
Nie działa tak, jak działała wcześniej. Ale działa. Nie mamy żadnego opóźnienia, jeśli chodzi o sprawy konstytucyjne. Wszystkie dokumenty, które powinny być podpisane, są podpisywane. Mam wrażenie, że z panem ministrem Sasinem dobrze się nam współpracuje.
J.S.:
Byłbym nieuczciwy, gdybym w tej chwili coś złego powiedział tutaj o panu ministrze. Mówię to też kolegom i ministrom, którzy pytają o to, co się dzieje w Kancelarii.
Natomiast było niezręcznością szybkie działanie marszałka w pierwszy dzień. Także powołanie w niedzielę (nowego p.o. szefa Kancelarii – red.). Niezwykle nadzwyczajne. Dało asumpt do myślenia, że są to działania nastawione na szybkie przejęcie władzy w Kancelarii.
Poza tym wiele osób podnosiło, że działo się to w momencie, kiedy jeszcze nie było zidentyfikowane ciało pana ministra Stasiaka. To było niezręczne.
Ale odrywając się od tego, muszę stwierdzić, że jesteśmy obaj w stanie zgodnie doprowadzić Kancelarię do tego momentu, kiedy pojawi się nowy prezydent.
J.M.:
Do mnie też dotarły opinie dotyczące decyzje z pierwszego dnia. Ale konstytucja mówi jasno, że marszałek musi podjąć określone działania. Zrobił to, co uważał za najbardziej właściwe. Szef Kancelarii zginął, a jego zastępcy nie było w kraju. Wziął człowieka, do którego ma zaufanie i zna jego wieloletnie doświadczenie w administracji. Z naturalnych powodów łatwiej jest mi kontaktować się z marszałkiem Komorowskim.