W Hollywood to pewnie musiałoby się tak skończyć. Byli sami przeciw wszystkim, rywale brzydko faulowali, sędziowie znów nie chcieli im uznawać bramek, zmarnowanych szans wystarczyłoby na kilka scenariuszy. I w końcu przybył w pole karne ten, na którego od początku liczyli: najlepszy, najprzystojniejszy, najbardziej lubiany.
Ostatnią akcją zapewnił drużynie pierwsze miejsce w grupie, zabrał je Anglii, Słowenię pozbawił awansu. I odjechał z nagrodą piłkarza meczu.
Że tak będzie sprawiedliwie, czuł każdy oglądający mecze USA. Ale na twarzach amerykańskich kibiców w Pretorii pewności szczęśliwego zakończenia nie było. Jedni zakrywali twarze, inni wznosili modlitwy, Bill Clinton w loży honorowej patrzył pytająco na Seppa Blattera, na boisku Clint Dempsey przeżegnał się przed jednym z rzutów wolnych w ostatnich minutach.
Długo zanosiło się na to, że Amerykanie będą jedyną wyeliminowaną do tej pory drużyną, której będziemy żałować. Wrócą do domu, chociaż nie dali się Anglii, Słowenię powinni pokonać, gdyby uznano im prawidłowo zdobytego gola, z Algierią prowadziliby już w pierwszej połowie, gdyby liniowy nie widział Dempseya na spalonym, choć Amerykanin był równo z obrońcami. Powinni też kończyć mecz w
11 przeciw dziewięciu, ale sędzia nie zauważył, jak jeden z Algierczyków w polu karnym bije Dempseya w twarz. Wyrzucił z boiska tylko Anthera Yahię, za drugą żółtą kartkę, ale to było już po najważniejszej amerykańskiej akcji tego mundialu.