Miliard widzów na żywo śledził operację wydobywania chilijskich górników. Akcja ratownicza mogła kosztować Chile nawet 22 mln dolarów. Dzisiaj o 2.35 polskiego czasu na powierzchnię wyszedł ostatni górnik.
– Niech to się więcej nie powtórzy – powiedział Luis Urzúa prezydentowi Sebastianowi Pinerze, który – ubrany w czerwoną kurtkę i biały kask – witał od prawie doby górników wychodzących z coraz bardziej pobrudzonej i porysowanej kapsuły Fenix 2. Sztygar mówił o warunkach pracy w kopalniach takich jak San José, gdzie – zanim 5 sierpnia on i jego koledzy zostali uwięzieni ponad 600 metrów pod ziemią – doszło do bardzo wielu wypadków. Właściciel nie wyciągnął z nich wniosków. To ma się zmienić.
– To nie ujdzie nikomu na sucho. Winni zostaną pociągnięci do odpowiedzialności – zapewnił prezydent. W najbliższych dniach ma ogłosić decyzje, które zwiększą bezpieczeństwo pracy, nie tylko w górnictwie, ale też w budownictwie i transporcie. – Jesteśmy to winni wszystkim Chilijczykom – dodał prezydent.
61-letni Pinera, który zanim został prezydentem odnosił sukcesy w biznesie, był w swoim żywiole. Miał okazję zaprezentować się jako energiczny, skuteczny, tryskający zaraźliwym optymizmem przywódca. – Powiedzieliśmy, że się nie poddamy, i się nie poddaliśmy – mówił. Złośliwi komentowali, że nie oglądalibyśmy tak perfekcyjnie wyreżyserowanego, wzruszającego widowiska, gdyby Pinera nie był wcześniej właścicielem stacji telewizyjnej.
Pierwszy prawicowy prezydent Chile od czasów generała Augusta Pinocheta (1973 – 1990) zaczynał urzędowanie w marcu tego roku w fatalnych okolicznościach. Kraj opłakiwał ofiary potężnego trzęsienia ziemi (8,8 stopnia w skali Richtera) i tsunami. Co prawda ofiary liczono w setkach, a nie w tysiącach, ale ucierpiały 2 miliony osób, a w kraju zapanował taki chaos, że porządek musieli przywracać żołnierze. Chilijczycy patrzyli z zażenowaniem, jak ich rodacy plądrują supermarkety. Akcja ratunkowa w San José, której kibicował cały świat, wyparła tamte obrazy. Chilijczycy poczuli się lepszymi ludźmi.