11 stycznia 2007 roku urzędników w Białym Domu i oficerów w Pentagonie zaszokowała wiadomość o tym, że Chińczycy zestrzelili swojego satelitę meteorologicznego krążącego 850 km nad Ziemią.
Amerykanie wiedzieli, co to oznacza. Po pierwsze, chiński satelita rozpadł się na 2500 większych i ponad 100 tysięcy mniejszych kawałków, z których część będzie krążyć wokół Ziemi przez 100 lat, zagrażając amerykańskim instalacjom w kosmosie. Po drugie zaś, jeśli Chiny byłyby w stanie zestrzeliwać amerykańskie satelity nawigacyjne i szpiegowskie, to znacznie osłabiłyby możliwości armii USA.
Cztery dni po chińskiej próbie amerykański ambasador w Chinach zaprotestował przeciw takim testom. „Niszczenie satelitów zagraża ludziom. Jakakolwiek celowa ingerencja w systemy kosmiczne USA będzie interpretowana jako eskalacja kryzysu lub próba wywołania konfliktu” – zapowiadała zaś w przesłanym Chińczykom w styczniu 2008 roku proteście ówczesna szefowa Departamentu Stanu Condoleezza Rice. I ostrzegała: USA odpowiedzą na chińskie działania, korzystając z „szerokiej gamy możliwości”. Od dyplomatycznych po wojskowe.
Prezydent George W. Bush oraz sekretarz obrony Robert Gates uznali jednak, że same słowa nie wystarczą i już w lutym 2008 roku z krążownika USS Lake Erie wystartowała rakieta, która zniszczyła amerykańskiego satelitę szpiegowskiego.
Jak informuje brytyjski „Daily Telegraph” – który korzystając z materiałów zgromadzonych przez WikiLeaks, podał szczegóły owych gwiezdnych wojen – USA zrobiły to pierwszy raz od 23 lat. Amerykanie przekonywali, że kosztująca 30 mln dol. operacja została przeprowadzona tylko ze względów bezpieczeństwa. Satelita był już zepsuty, a umieszczone w nim toksyczne substancje mogły zagrażać ludziom. Z opisanych przez „Daily Telegraph” depesz wynika jednak, że był to pokaz siły. Poufne noty pokazują także, że Chiny protestowały przeciw systemowi tarczy antyrakietowej do ochrony Japonii, który według Pekinu ma być ofensywny, a nie defensywny.