W czerwcu ubiegłego roku sąd nakazał zwrócić sprawę Nangar Khel do prokuratury. Śledczy mieli podjąć próbę zdobycia dodatkowych dowodów. Z nakazu wywiązali się tylko częściowo. Sąd postanowił zatem działać sam. - Materiały do nas spłynęły. Nie chcę jednak mówić o ich treści przed rozprawą - ucina ppłk Rafał Korkus, rzecznik Wojskowego Sądu Okręgowego w Warszawie.

Jak udało nam się jednak ustalić, sąd nie zdołał zrealizować wszystkich swoich zamierzeń. Nie zdobył na przykład zapisów z nasłuchu, który w dniu akcji mieli prowadzić Amerykanie. Na wniosek polskiej strony, zaprzeczyli oni, by w ogóle dysponowali takim materiałem. Raczej nie zostanie też przesłuchany pułkownik Martin Schweitzer, dowódca 4. Grupy Bojowej Armii USA, która stacjonowała w Afganistanie, choć w tym wypadku nie zapadła jeszcze ostateczna decyzja. Sąd dysponuje za to opinią biegłych kartografów, którzy stworzyli symulację ukształtowania terenu i ustawienia moździerza.

- Wszelkie wątpliwości, których nie da się usunąć, muszą być interpretowane na korzyść oskarżonych. Jestem optymistą - mówi Tomasz Krzyżanowski, adwokat jednego z żołnierzy. Coraz więcej osób związanych ze śledztwem sugeruje, że sąd może zmienić kwalifikację czynu na nieostrożne użycie broni.

Sprawa wraca na wokandę 1 marca. Terminy kolejnych rozpraw zostały wyznaczone na 2 i 3 marca. Wówczas najprawdopodobniej proces się zakończy.

Do wydarzeń w Nangar Khel doszło w sierpniu 2007 roku. Pociski z moździerza wystrzelone przez polskich żołnierzy spadły na samotne zabudowania. Zginęło kilku cywilów. Sześciu polskich żołnierzy odpowiada przed sądem za zbrodnię wojenną, siódmy za ostrzelanie obiektu cywilnego. Grozi im odpowiednio dożywocie i 25 lat więzienia. Żołnierze nie przyznają się do winy.