Jego filmy „Do widzenia, do jutra", „Trzeba zabić tę miłość", „Godzina W", podobnie jak seriale „Kolumbowie " czy „Stawka większa niż życie" weszły do historii polskiego kina. W pamięci przyjaciół Janusz Morgenstern pozostanie jako człowiek życzliwy i uśmiechnięty. Do ostatnich dni bardzo młody. Artysta, który nie żył przeszłością i nie zasklepiał się w żadnym sposobie myślenia, lecz — ciekawy świata i otwarty na współczesność — umiał pytać i wątpić. — Nigdy nie byłem fanatykiem — mówił. — Rozumiem, że świat się zmienia i nie uważam, że zawsze mam rację.
Dwa lata temu zrobił na motywach powieści Janusza Andermana „Mniejsze zło" — film o przełomie lat 70. i 80. Niełatwy, bo pokazujący polskie społeczeństwo łaknące wolności, a jednocześnie skażone mentalnością socjalizmu. Morgenstern opowiadał w tym obrazie o meandrach moralności, odbrązawiał mit Solidarności. Wpisywał się w nurt rozliczeń, na jakie zdobyli się w tym czasie jedynie nieliczni twórcy, młodsi od niego o dwa pokolenia. Ale taki właśnie był zawsze. Trochę osobny, przełamujący stereotypy i bariery.
Mawiał, że urodził się kilka razy. Pierwszy raz 16 listopada 1922 roku, w Mikulińkach, niedaleko Tarnopola. Wojna zastała go na Podolu. Nigdy nie chciał o tym czasie mówić, ale nosił w sobie traumę: wspomnienia śmierci rodziców, strachu, ukrywania się, obozu, gdzie pracował w kolumnie tłukącej kamienie, potem służby wojskowej, z której zwolniono go dopiero pod koniec lat 40. To wszystko zaważyło na wielu jego życiowych decyzjach, nawet wyborze zawodu. Chciałem pracować w plenerze, bo przestrzeń kojarzyła mu się z bezpieczeństwem. Postanowił zostać leśnikiem, ale za namową kolegi, zdał do łódzkiej filmówki. To były jego drugie narodziny.
W szkole, która była wówczas, jak sam mawiał, „niezależną republiką na morzu terroru", chłonął sztukę, nadrabiał stracone lata. Ale potem było już trudniej. Komisja scenariuszowa odrzucała jego kolejne projekty: film o powstaniu, ekranizację opowiadania Jana Józefa Szczepańskiego o historii AK-owskiego oddziału. Dlatego zdecydował się na asystenturę. Pracował z Jerzym Kawalerowiczem, Wandą Jakubowską, ale przede wszystkim z Andrzejem Wajdą. To on zarekomendował Wajdzie Cybulskiego do roli Maćka w „Popiele i diamencie", to on wymyślił jedną z najsłynniejszych scen polskiego kina z kieliszkami płonącymi jak znicze za tych, co zginęli.