Jedziemy wiec wybrzeżem posezonowym. Pogoda o jakiej marzy każdy latem nad Bałtykiem, więc trochę tego lata szkoda. Planowaliśmy dojechać do Jałty. Ale już wczesnym popołudniem wiedzieliśmy, że nie zdążymy. Przed zachodem słońca z trudem zdążyliśmy na prom przecinający cieśninę Morza Azowskiego i granicę Ukrainy. Plany dostosowaliśmy do zapadającego zmroku. Zamiast do Jałty, skierowaliśmy koła w stronę Azowskiej Kosy.
Kosa odrobinę przypomina Hel. Jest jednak dłuższa (140 kilometrów) i usypana nie z piasku, lecz z muszelek. Miliardy drobnych skorupiakowych szkielecików i tryliony ich fragmentów. Roślinności praktycznie żadnej, tylko mierzeja muszelek. Kosa wystaje 2-4 metry ponad poziom morza i jest szeroka na kilkaset metrów. No i w odróżnieniu od Helu jest praktycznie bezludna. Spodziewaliśmy się tu samotnych biwakowiczów, wędkarzy. Nie było nikogo!
Nocna więc porą rozbiliśmy prawdopodobnie ostatnie dwusamochodowe obozowisko. Noc zrobiła się całkiem romantyczna, bo gwiazd bez liku, a jeszcze drobna fala szeleściła wśród muszelek. Bryza dała oddech. Kolacja była męska i raczej płynna. Sen pod gwiazdami jeszcze sympatyczniejszy...
Rankiem już dla celów fotograficznych spróbowaliśmy offroadu muszelkowego. Zdjęcia wyszły całkiem przyzwoicie, ale 5 minut fotografowania opłaciliśmy 2 godzinami machania łopatą. Bo oczywiście zakopaliśmy się po pachy. Przy okazji zepsuliśmy ostatni sprawny element w samochodzie Prezesa, mianowicie wyciągarkę. No cóż, sztuka (fotografii) wymaga poświeceń. ;-)
Szczegóły na www.rp.pl/Tybet2013 oraz na stronie www.discover4x4.com.