Ostatnie dni obfitowały w rosyjską agresję czynną i słowną. Naloty w Aleppo, które mają już cechy zbrodni wojennej, ćwiczenia rakiet Iskander w Królewcu, straszenie przez Władimira Żyrynowskiego zagładą nuklearną. To kampania eskalowania napięcia przed wyborami prezydenckimi w Stanach Zjednoczonych. Mamy się wszyscy bać, Polska również, że Władimir Putin zgotuje nam konflikt zbrojny, jeśli nie będziemy traktowali Rosji w sposób, jaki umyślił. Ten watażka jednak blefuje, należy postąpić dokładnie odwrotnie, niż sobie życzy. Nie jest jeszcze gotowy do wojny z NATO.
Z powodu niskich cen ropy i sankcji Rosja stoi właśnie w kącie historii i nie ma powodu, by ją stamtąd wyciągać, chyba że radykalnie zmieni politykę i zacznie respektować ład międzynarodowy. Jeśli nie, niechaj zapada się dalej, aż do bankructwa gospodarczego, a po nim, kto wie – także geopolitycznego.
Polska może odegrać w tym procesie niebagatelną rolę, mobilizując zachodnie rządy do stawiania tamy rosyjskiej asertywności i trwania w sankcjach. Mamy w tym szansę na sukces.
Wielkość pozorna
Rosja chce uznania swojej rzekomej wielkości i miejsca wśród pierwszych mocarstw świata z prawem do współdecydowania o jego losach. Ponadto – zaakceptowania jej omnipotencji na terenie byłego Związku Sowieckiego i wreszcie uznania rosyjskich wpływów w państwach bałtyckich, na Węgrzech, Słowacji, może także w Czechach i Polsce. Słowem, chciałaby mieć taki status, jak w XVIII i XIX wieku, gdy jej zabiegi kształtowały politykę Berlina, Wiednia czy Paryża, bo o powrocie potęgi z czasów sowieckich nikt już w Moskwie nie myśli.
Przykład Polski pokazuje jednak, że te ambicje są zarysowane na wyrost. Rosja bowiem nie ma narzędzi, by dyskontować swoje wpływy. Na dobrą sprawę, poza obszarem posowieckim może to czynić jedynie w Serbii, Czarnogórze i Syrii. Gdzie indziej jej oferta gospodarczo-cywilizacyjna jest zbyt nędzna, by była kusząca. Dla przykładu polska wymiana handlowa z Czechami jest większa niż z Rosją. Podobnie w przypadku Niemiec. W twardych relacjach gospodarczych Moskwa stała się zatem w Europie mniej atrakcyjna niż Praga. Dalekie to od pozycji z czasów Katarzyny Wielkiej czy Aleksandra I.