Marek Migalski o politycznych transferach: Z partią nie bierze się ślubu

W politycznych transferach ważne są styl i motywacja

Aktualizacja: 08.03.2017 12:56 Publikacja: 07.03.2017 18:20

Marek Migalski

Marek Migalski

Foto: Fotorzepa, Bartosz Siedlik

Obecne zamieszanie wokół Jacka Saryusz-Wolskiego stawia na porządku dziennym pytanie o to, czy politycy mogą zmieniać partie. Czy jest to normalne, moralne i demokratyczne? Czy takie rzeczy zdarzają się w świecie i jak powinniśmy się do nich ustosunkowywać? Czy odpowiednią naszą reakcją winno być oburzenie czy raczej wybaczenie?

Polityczne „zdrady"

Zacznijmy od banału – przejścia polityków z partii do partii zdarzają się wszędzie i znane były od zawsze. Najczęściej przywoływanym w tym kontekście przykładem jest Winston Churchill, który najpierw był politykiem konserwatywnym, potem związał się z liberałami, by po pewnym czasie powrócić do torysów i objąć tekę premiera Wielkiej Brytanii.

Również w Polsce proceder opuszczania swojej formacji na rzecz innej, „zdradzania" swych dotychczasowych kolegów i patronów nie jest niczym niezwyczajnym. Najlepiej przywołać tu nazwiska... Donalda Tuska i Jarosława Kaczyńskiego. Ten pierwszy musi się pewnie uśmiechać pod nosem, słysząc gromy ciskane na Saryusz-Wolskiego, bo pamięta, jak po tym, gdy przegrał wybory na przewodniczącego w Unii Wolności, odszedł ze swoimi ludźmi i założył Platformę. Kilka miesięcy później jego nowa formacja weszła do Sejmu, a macierzyste ugrupowanie wypadło z parlamentu.

Prawie to samo zafundował swoim kolegom w owym czasie Kaczyński – gdy Jerzy Buzek niefrasobliwie zaproponował Lechowi Kaczyńskiemu stanowisko ministra sprawiedliwości, Jarosław skrzętnie wykorzystał wzrost popularności swego brata w roli „szeryfa" do budowy nowej partii, która w wyborach 2001 roku dostała się do Sejmu, podczas gdy AWSP pod przywództwem Buzka podzieliła smutny los UW.

Członkostwo partyjne nie jest zobowiązaniem na całe życie. To umowa między człowiekiem a partią. Umowa, która może być rozwiązana przez obie strony. Bo czasami zmieniają się politycy, a czasami partie. Dlatego obie strony mają prawo do uznania, że nie jest im po drodze i że muszą się rozstać. Tyle. Nadawanie związkowi polityka z jego ugrupowaniem charakteru sakralnego jest nieporozumieniem. Gdy obserwowałem, jak z wierności Kaczyńskiemu rozliczali mnie swego czasu faceci, którzy nie potrafili jej dochować swoim żonom, to bardzo chciało mi się śmiać. Przynależność partyjna i polityczna afiliacja nie muszą i nie mogą być traktowane w kategoriach wieczności i świętości. To jakaś aberracja.

Liczy się styl

Czy oznacza to, że nie ma problemu, gdy jakiś polityk opuszcza swoją formację i wiąże się z inną? Niezupełnie. Bo ważne są dwie rzeczy – styl oraz motywacje. W tym pierwszym przypadku chodzi o to, jakimi słowami „secesjonista" żegna się ze swoimi dawnymi kolegami i jakie hołdy składa nowym mocodawcom. Byli w Polsce tacy politycy, którzy potrafili zrobić to z klasą, a byli także i tacy, którzy nie potrafili jej zachować. Wszyscy szanowaliśmy Antoniego Mężydłę mimo tego, że przeszedł z PiS do PO w bardzo krótkim czasie. Za to samo Michał Kamiński czy Joanna Kluzik-Rostkowska zostali bardzo mocno potępieni. Dlaczego? Wszak zrobili to samo. Ale nie tak samo. Właśnie o styl i formę tu chodziło.

Drugim czynnikiem, pozwalającym nam oceniać pozytywnie czy negatywnie polityczny transfer, jest motywacja. Oczywiście, akurat ją najtrudniej ocenić, bo nie wiemy, co kryje się w głowie poszczególnych polityków. Ale można to ocenić po tym, jakie profity/represje spotykają polityka po decyzji o przejściu z partii do partii. Jeśli, jak w przypadku Marka Jurka, odejście ze swojej macierzystej partii spycha polityka na margines, to można wnioskować, że kierowały nim względy moralne i ideowe. Jeśli jednak, jak w przypadku wielu obecnych polityków PO, trafia się ze swojej poprzedniej formacji wprost na „biorące" miejsca na listach ugrupowania rządzącego lub – jeszcze lepiej – od razu na stołek ministra, to wówczas można mieć podejrzenia, że motywacje „skoczka" były poniekąd merkantylne i interesowne.

Jak w tym kontekście wygląda sprawa Saryusz-Wolskiego? Styl jest nieładny – twitterowe wpisy europosła o wysiadaniu na „przystanku Polska", o poranku bez Targowicy, o donoszeniu na kraj w bardzo złym świetle stawiają Platformę, ale też każą zapytać, co w tej zdradzieckiej formacji robił przez lata sam zainteresowany. Wyraźnie zabrakło w otoczeniu Saryusz-Wolskiego kogoś, kto odebrałbym mu komórkę i powiedział, że taki styl nie uchodzi komuś, kto ubiega się o stanowisko „prezydenta Europy".

Coraz mniej pasował

No właśnie – stanowisko. I tu pojawia się drugi aspekt oceny tego transferu. Bo europoseł atakuje swoją byłą formację bardzo poważnymi zarzutami akurat w chwili, gdy inna zaproponowała mu intratne stanowisko. Gorszej narracji nie mógł sobie wybrać. Nagle zapałał nienawiścią do Platformy, gdy PiS wysunęło jego kandydaturę na najlepiej w UE opłacane stanowisko. I nie ma znaczenia, że prawdopodobnie go nie obejmie – ważne, że nagłe wzmożenie moralne, patriotyczne i polityczne Saryusz-Wolskiego eksplodowało w przededniu walki o bardzo intratny urząd.

W tym kontekście mówi się też o tym, że nawet jeśli nie miałby on objąć funkcji szefa Rady Europejskiej, to Kaczyński wynagrodzi go stanowiskiem ministra spraw zagranicznych lub polski rząd wysunie jego kandydaturę na unijnego komisarza w 2019 roku. Ale tu wciąż mówi się o jakichś fuchach i jakichś profitach. Wrażenie interesowności zatem pozostaje, a nawet się pogłębia.

Dlatego sam zainteresowany nie powinien się dziwić, że jego decyzja spotyka się z krytyką. A przecież miał wiele poważnych powodów do rozstania się z PO i nikt by mu złego słowa nie powiedział, gdyby odszedł z niej kilka miesięcy temu. Od połowy poprzedniej kadencji był sekowany w swojej partii, nie wykorzystywano jego potencjału, pozbawiono go funkcji szefa Klubu PO–PSL w EPP. Niegdysiejszy przewodniczący AFET, czyli najbardziej prestiżowej komisji w Parlamencie Europejskim, był upokarzany przez swych kolegów i koleżanki. Miał także powody do frustracji politycznej – coraz mniej pasował do lewicowo-mainstreamowej ewolucji swojej formacji. Dlatego jego decyzja zmiany frontu jest zrozumiała i powinna być uszanowana. To, co jednak wzbudza opór i uzasadnione pretensje, to styl, w jakim się to odbywa, oraz kontekst interesowności, który ciąży nad całością tego przykrego widowiska.

Dobrze by było, gdyby wszyscy komentujący to przejście spuścili nieco z moralistycznego tonu – ani Saryusz-Wolski nie jest człowiekiem pozbawionym honoru i tanim sprzedawczykiem idącym na łaskę kaczystowskiej junty (jak chcą to widzieć jego przeciwnicy), ani nie jest wielkim etykiem, który wzniósł się na wyżyny moralne, porzucił obóz zdrady i przeszedł na jasną stronę mocy (jak bajdurzą jego zwolennicy). Dokonał politycznego wyboru – w nie najlepszym stylu i w nie najlepszym kontekście. Ale to tylko polityka. Nic więcej.

Autor jest politologiem, byłym europosłem PiS i PJN

 

Obecne zamieszanie wokół Jacka Saryusz-Wolskiego stawia na porządku dziennym pytanie o to, czy politycy mogą zmieniać partie. Czy jest to normalne, moralne i demokratyczne? Czy takie rzeczy zdarzają się w świecie i jak powinniśmy się do nich ustosunkowywać? Czy odpowiednią naszą reakcją winno być oburzenie czy raczej wybaczenie?

Polityczne „zdrady"

Pozostało 95% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Wydarzenia
RZECZo...: powiedzieli nam
Wydarzenia
Nie mogłem uwierzyć w to, co widzę
Wydarzenia
Polscy eksporterzy podbijają kolejne rynki. Przedsiębiorco, skorzystaj ze wsparcia w ekspansji zagranicznej!
Materiał Promocyjny
Jakie możliwości rozwoju ma Twój biznes za granicą? Poznaj krajowe programy, które wspierają rodzime marki
Wydarzenia
Żurek, bigos, gęś czy kaczka – w lokalach w całym kraju rusza Tydzień Kuchni Polskiej
Materiał Promocyjny
Wsparcie dla beneficjentów dotacji unijnych, w tym środków z KPO