Zeszłotygodniowe słowa Angeli Merkel o tym, że choć chce dobrych relacji z Polską, to jednak nie może „trzymać języka za zębami" i nie reagować na ignorowanie przez nasz kraj zaleceń Komisji Europejskiej w sprawie przestrzegania zasad prawa, świadczą o tym, że kanclerz Niemiec zdecydowała o trwałym podziale Unii Europejskiej i zaakceptowaniu Europy kilku prędkości. Paradoksalnie, jest to dokładnie to, czego chce Jarosław Kaczyński. Czyżbyśmy zatem byli świadkami rozpadu wspólnoty europejskiej takiej, jaką znaliśmy do tej pory?
Deklaracja Merkel padła w dniu, w którym spotkała się ona z przywódcami Francji, Włoch i Hiszpanii. Wszystko wskazuje na to, że postanowiono tam o ściślejszej integracji krajów strefy euro lub, mówiąc bardziej precyzyjnie: państw zainteresowanych przyspieszeniem i zintensyfikowaniem procesów unifikacyjnych wewnątrz UE. Nie chcą one czekać na maruderów, takich jak Polska czy Węgry, i pragną zacieśnienia współpracy w ramach wspólnego budżetu krajów mających walutę euro. Kraje te inaczej patrzą prawie na wszystko, co stanowi o współczesnej agendzie politycznej: zaczynając od waluty właśnie i spraw gospodarczych, poprzez stosunek do imigrantów i mniejszości, po relacje z USA. Dla przywódców tych państw poglądy Kaczyńskiego czy Orbána na małżeństwo, prawa mniejszości, świeckość państwa, prawa człowieka, wolność mediów są po prostu kuriozalne. Patrzą na nas jak na dzikich, którzy wciąż lubią sobie potańczyć w blasku księżyca, zjeść surowe mięso i wbić na pal przedstawiciela innego plemienia.
Napisałem „na nas", bowiem nie mogło umknąć uwadze zachodnich partnerów, że zapatrywania szefów PiS i Fideszu nie są czymś egzotycznym nad Wisłą i Dunajem, lecz mają szerokie poparcie społeczne. Słusznie zatem konstatują, iż zapatrywania Kaczyńskiego na chorobotwórcze zagrożenie ze strony uchodźców czy też poglądy Orbána na kształt rynku medialnego są podzielane przez większość Polaków i Węgrów. Zatem ich rządy nie są tylko chwilową fanaberią wyborców, ale mogą na bardzo długo stanowić o kształcie polityk obu państw. Należy zatem wyciągnąć z tego prawidłowe wnioski.
A brzmią one następująco: zostawmy tych „dzikich górali", jak pisał Miłosz, samym sobie, niech robią, co uważają za stosowne, niech rządzą się na swoją modłę. Próbowaliśmy ich oswajać, oswajać dobrodziejstwami cywilizacji, zachęcać do przestrzegania zachodnich wartości. Ale nie udało się.
Nie oglądajmy się
Oni wolą tkwić w okowach swych przesądów i fobii, które zwą podstawami zdrowej rodziny, narodu i kultury europejskiej. Chcą kultywować swoje zwyczaje, obyczaje i sposoby zarządzania wspólnotą. Wyrzucić z Unii ich nie możemy, bo wzajemnie będą się chronić. Zatem zostawmy ich swojemu losowi. Niech zarządzają własną przestrzenią polityczną na swoisty dla siebie sposób, a my zajmijmy się sobą. Byle tylko nie chcieli nadal korzystać z naszych pieniędzy i ochrony. Byle tylko nie przeszkadzali nam integrować się wokół tego, co my sami określamy jako wartości europejskie, i wokół tego, co uznajemy za dobre dla naszych społeczeństw i gospodarek. Wprowadźmy zatem Unię wielu prędkości i nie oglądajmy się na nich. Niech tkwią w grey zone (szarej strefie) między nami a Rosją. Niech kształtują swój los według własnych wyobrażeń, nawet jeśli są to XIX-wieczne fanaberie i nacjonalistyczne fobie.