Ich inspiracje i fascynacje wytropić nietrudno, ale nie w tym rzecz. Wspólne kompozycje ujmują otwartością i finezją, z jaką przeplatają się w nich potencjały trzech spokrewnionych muzyków.
Niepisaną rolę honorową pełnił Wojciech Waglewski, z racji wieku, ojcostwa i doświadczenia. Ale tej funkcji nie nadużywał. Rozpoczął wieczór od nastrojowego wprowadzenia. Chwytał gitarowe struny z wprawą muzyka country, ale sprawiał, że instrument brzmiał chwilami jak indyjski sitar. Zmieniał instrumenty wielokrotnie, pokazując swoje możliwości, ale działał roztropnie – za każdym razem pozostawiał niedosyt.
Emade, wystylizowany na staromodnego grajka, miał bardzo skromny zestaw bębnów i ledwie dwa talerze, ale to jego popisy elektryzowały najsilniej zgromadzoną w Fabryce Trzciny publiczność.
Mniejsze wrażenie robił Fisz. Jego połamana, surrealna poezja wypadła podobnie jak na koncertach z innymi formacjami. Zresztą właśnie gdy kończyły się słowa, a Fisz zamieniał się w basistę, zaczynało się nasycone akustyczne granie. Waglewscy nie są jazzmanami, ale było czuć, że chętnie zmieniliby koncert w całonocny jam.