Koleje losu Lorda/Lady Orlando, osoby, która nie podlega procesom starzenia się, a nawet po drodze zmienia płeć, ujawniają liczne sprzeczności między naturą człowieka a ceremoniałem kolejnych epok. Jest to nie tyle powieść, ile komentarz, czasem nawet parodia pewnego rodzaju biografii (pisanych przez mężczyzn!) i ich specyficznej kompozycji. Fabuły, podniosłego stylu, które w gruncie rzeczy lekceważyły – według Woolf – opisywanego bohatera.

Mając to na uwadze, Sally Potter, autorka awangardowych filmów, która nie miała na koncie fabuły, nie mogła zrobić zwykłego dramatu kostiumowego (za jaki „Orlando“ notabene uchodzi). Film jest także polemiką – tyle że z klasycznym modelem kina. Reżyserka ujawnia sposób realizacji dzieła, każe postaci mówić wprost do kamery, nawiązuje do Petera Greenawaya i Dereka Jarmana, podkupuje sceny z innych filmów, rzadko używa dialogu, a częściej muzyki dla osiągnięcia emocjonalnego wyrazu.

Woolf twierdziła, że nie lubi kina, bo zagraża ono słowu pisanemu. I choć intelektualne bogactwo jej książki czyni adaptującego bezradnym – byłaby z Potter zadowolona.

Orlando, 8.02, godz. 20