Gdyby amerykański pianista ograniczył występ tylko do bisów, które zagrał dla rozentuzjazmowanej warszawskiej publiczności, i tak na długo pamiętalibyśmy ten wieczór. Dwa drobiazgi Chopina – mazurek cis-moll z op. 50 i walc E-dur z op. 18 – wystarczyły, by Garrick Ohlsson pokazał klasę.
W jego grze było polifoniczne bogactwo brzmień, zmienność nastrojów, zabawa formą, absolutne wyczucie stylu i młodzieńcza świeżość. Jakby ten artysta wygrał Konkurs Chopinowski całkiem niedawno, a nie 38 lat temu. Potwierdził, że owo zwycięstwo było całkowicie zasłużone, a dodatkowa nagroda za interpretację mazurków nieprzypadkowa.
Te finezyjne interpretacje, które można porównać z nagraniami najsłynniejszych wirtuozów poprzedniego stulecia, były wszakże jedynie dodatkiem do II koncertu fortepianowego Brahmsa, w którym Garrick Ohlsson zaprezentował się z zupełnie innej strony. Ten utwór zawiera gigantyczną dawkę muzyki i rzadko który pianista potrafi przykuć w nim przez cały czas uwagę słuchaczy.
Ohlsson umie go jednak zagrać tak, że słuchacz dostrzega klarowność kompozytorskiej narracji. Pozornie przytłacza nas potęgą brzmienia, ale nie jest ona tylko pustym popisem – stanowi klarowny kontrapunkt dla lirycznej trzeciej części utworu. A co najważniejsze – Amerykanin ani przez moment nie gubi troski o piękno dźwięku.
Prowadzący orkiestrę Filharmonii Narodowej Krzysztof Urbański starał się być czujnym partnerem solisty. To trudne zadanie, gdy dyrygent nie chce wysuwać się na plan pierwszy, gdyż koncert Brahmsa jest właściwie symfonią, w której pianista i orkiestra pełnią równorzędne role.