[b][link=http://www.rp.pl/galeria/9131,1,359464.html]Zobacz galerię zdjęć[/link][/b]
Pod względem artystycznym zakończony w sobotę festiwal należy do najciekawszych wydarzeń roku. Zamiast komercyjnych gwiazd w Warszawie zjawili się ci, którzy dyktują warunki w drugim, alternatywnym obiegu: MGMT, Calvin Harris, N.E.R.D.
Wystarczyło się rozejrzeć w tłumie, by wiedzieć, że impreza trafnie odzwierciedla muzyczne mody: przyszły przede wszystkim nastolatki w strojach łączących klimaty brzmień klubowych i indie. Dla niezorientowanych festiwal był błyskawiczną lekcją: tego się teraz słucha. Tego, czyli zespołów, które oryginalnie łączą gatunki i wiedzą, jak stworzyć widowisko.
Pharrell Williams wystąpił nie jako gwiazdorski producent Britney Spears i Justina Timberlake'a, ale zaangażowany raper. Kręcił się na skraju sceny, przewodząc muzycznemu gangowi N.E.R.D. Łatwo zmieniał rytmy i konwencje – z hardrockowych perkusji i gitar przeskakiwał do subtelnego jazzu. Świetny z niego showman: zbierał rzucane przez wielbicielki staniki i nie pozwolił nikomu się ruszyć z miejsca, gdy zaczęło lać. W tym samym czasie na małej scenie Calvin Harris proponował muzykę taneczną inspirowaną disco i brzmieniami lat 80. Dziś granie wyłącznie z komputera nie wystarczy, więc Harrisowi towarzyszył zespół. Dopiero na żywo słychać, jak wiele rockowych elementów wprowadza do utworów.
Minęły czasy anonimowej muzyki klubowej, dziś na scenie musi się pojawić charyzmatyczny lider.