Dramatyczna sytuacja na południu Polski zaczyna przypominać powódź stulecia. – Groza porównywalna jest z tym, co działo się w 1997 r. – mówił wczoraj w TVN 24 szef MSWiA Jerzy Miller, który z premierem Donaldem Tuskiem pojechał na zalane tereny.
Jest już pięć śmiertelnych ofiar – rano w Zakopanem znaleziono kobietę, która utonęła w potoku. Domy opuściło prawie 2 tys. osób, głównie z Małopolski, Śląska i Podkarpacia, gdzie sytuacja jest najgorsza. Wieczorem nie wykluczano ewakuacji 100 tys. mieszkańców Krakowa, bo najwyższa w historii powodziowa fala na Wiśle groziła zalaniem części miasta. W nocy doszło do przerwania wału.
Premier zapowiedział, że jeśli sytuacja będzie tego wymagała, ogłosi stan klęski żywiołowej. – Robimy wszystko, co jest konieczne, bez wprowadzenia takiego stanu – zastrzegł.
Zgodnie z konstytucją w czasie stanu nadzwyczajnego i przez 90 dni od jego zakończenia nie można organizować wyborów. A 20 czerwca Polacy mają wybierać prezydenta. Opóźnienia wyborów nie chce opozycja. PiS i SLD przekonują, że ogłaszanie stanu klęski żywiołowej nie jest konieczne. Niezbędne są za to działania odpowiednich służb.
Powodzianie już liczą straty. – Płakać się chce – mówi Marek Jabłoński z Wilczy na Śląsku. – Rok temu tynkowałem dom, wcześniej go ociepliłem. Na sam dach wydaliśmy 30 tys. zł. Z zalanego domu pan Marek zabrał psa. – Koty miałem dwa, w nocy w niedzielę nie mogłem ich odnaleźć. Nie wiem, gdzie są, co z nimi... – opowiada.