Załoga prezydenckiego tupolewa, który 10 kwietnia rozbił się pod Smoleńskiem, wykonywała manewr lądowania, schodząc poniżej tzw. wysokości decyzyjnej – 100 m nad ziemią – ujawnił wczoraj w programie „Teraz My” TVN Edmund Klich, polski ekspert akredytowany przy rosyjskiej komisji (MAK), która bada katastrofę. – Piloci dalej podawali komendy, że zeszli na wysokość 90, a później 80 metrów. Mieli więc świadomość, na jakiej wysokości się znajdują – potwierdza „Rz” Klich.
Jak ujawnił ekspert, dramat w kokpicie słychać czarne skrzynki zarejestrowały dopiero dwie, trzy sekundy przed pierwszym uderzeniem skrzydła samolotu w drzewo. Według relacji Klicha po tym zdarzeniu na taśmie są słowa „wypowiadane w dużym stresie”.
– Z tych informacji wynika, że załoga była absolutnie świadoma tego, że schodzi na wysokość poniżej 100 metrów i że decyduje się na lądowanie, nie widząc ziemi – komentuje ekspert lotnictwa Tomasz Hypki. – W sytuacji, kiedy piloci nie widzieli pasa startowego, nie mieli prawa kontynuować lądowania. Złamali wszystkie możliwe procedury i nic ich nie usprawiedliwia.
Hypki podkreśla, że już na wysokości 123 metrów system TAWS zaczął ostrzegać pilotów, iż maszyna jest za blisko ziemi. – W tym momencie powinni natychmiast odstąpić od lądowania i zacząć się wznosić. Te ostrzeżenia również zlekceważyli – dodaje.
Czy to możliwe, że mając na pokładzie tyle ważnych osób, piloci tak bardzo ryzykowali i lądowali we mgle, licząc na to, że zobaczą pas? – Wiele razy im się udawało i byli za to nagradzani. Może sądzili, że tym razem też się uda – sugeruje Klich.