Holendrzy zagrali mądrze, wygrali bez większego wysiłku, jednak trudno oprzeć się wrażeniu, że w takim stylu nie da się już pójść dalej. Średnio zdolny student po obejrzeniu czterech meczów drużyny Berta van Marwijka narysowałby pięć schematów, w jakich poruszają się piłkarze w pomarańczowych koszulkach.
W podstawowym składzie po raz pierwszy pojawił się Arjen Robben, zabrakło narzekającego na drobny uraz Rafaela van der Vaarta. Robben od półtora roku na ten sam zwód nabiera cały świat, to samo zrobił też w Durbanie. Biegł po prawym skrzydle, nagle uciekł do środka i strzelił. Czterech obrońców musiało wiedzieć, jakie rozegranie akcji wybiera najczęściej pomocnik Bayernu Monachium, i żaden z nich nie wymyślił sposobu, jak go zatrzymać. Jan Mucha wyjmował piłkę z siatki po raz pierwszy, była 18. minuta.
Później nie działo się nic. Zamiast szukać najlepiej bawiących się kibiców, kamera szukała tych, którzy nie ziewają. Robin van Persie strzelał niecelnie, Słowacy grali tak, jakby na koszulkach zamiast nazwisk napisane mieli: „swoje już zrobiliśmy”.
Holendrzy się w końcu ożywili, ale na posterunku stał Mucha. Nie dał się nabrać Robbenowi na stary numer, później piąstkował piłkę po ataku Dirka Kuyta. Robben zszedł z boiska w 71. minucie. Van Marwijk musi go oszczędzać, bo Holendrzy zmierzą się ze zwycięzcą meczu Brazylia – Chile. Ale zejście Robbena jeszcze raz odsłoniło słabości drużyny.
Słowacy spróbowali przejść do historii jeszcze raz. Robert Vittek, który strzelił Włochom dwa gole, a wcześniej jednego Nowej Zelandii, tym razem dwukrotnie spojrzał z bliskiej odległości w oczy Maartenowi Stekelenburgowi. Najpierw strzelił w holenderskiego bramkarza, później, nie wierząc chyba, że nie jest na spalonym, poczekał, aż wrócą obrońcy.