[i]Korespondencja z Waszyngtonu[/i]
Urzędnicy pracujący w wielkim, szarym i brzydkim budynku waszyngtońskiego Departamentu Stanu od kilku tygodni starają się przewidzieć konsekwencje ujawnienia przez WikiLeaks tajnych depesz dyplomatycznych, a zwłaszcza upublicznienia danych amerykańskich informatorów
Trzydziestoosobowa grupa w Waszyngtonie, a także dyplomaci w rozsianych po całym świecie ambasadach USA, przeglądają ponad 250 tysięcy dokumentów, żeby ustalić nazwiska tych, których życie może być w niebezpieczeństwie. Ostrzeżenia od Amerykanów dostały już setki obrońców praw człowieka, dawnych urzędników rządowych i biznesmenów, których dane pojawiły się w Internecie.
Część z nich skorzystała z propozycji przeprowadzki w nowe, bezpieczniejsze miejsce. Według reporterów dziennika „The New York Times” część cudzoziemców, którzy przekazywali informacje amerykańskim dyplomatom, przeprowadzono w inne miejsce w ich kraju lub do innych państw.
– Czujemy się odpowiedzialni za to, by zrobić wszystko, co w naszej mocy, żeby chronić tych ludzi. Traktujemy tę sprawę wyjątkowo poważnie – mówi Michael Posner, asystent sekretarza stanu ds. demokracji, praw człowieka i pracy, który nadzoruje akcję pomocy informatorom.