O Grzegorzu Napieralskim już krąży dowcip, że dokonał tego, co nie udało się prawicy, Lwu Rywinowi i licznym aferom – zabił SLD.
Obecny lider Sojuszu stał się symbolem jego porażki. Jej miarą jest zaś to, że drużyna Napieralskiego z reklamówek wyborczych – Katarzyna Piekarska, Elżbieta Streker-Dembińska, Marek Balicki, Marek Wikiński i Wiesław Szczepański – przepadła w tych wyborach. A Tomaszowi Kalicie, najbliższemu współpracownikowi lidera, który otwierał listę w Krakowie, mandat sprzątnęła sprzed nosa transseksualistka Anna Grodzka startująca z Ruchu Palikota. Zdobyła prawie 20 tys. głosów – o 11 tys. więcej niż Kalita.
Po niespełna czterech latach rządów Napieralskiego Sojusz nie ma własnej siedziby, zasobów finansowych, ma za to najmniejszy klub w Sejmie i widoki na małe dotacje z budżetu państwa.
Oczywiście to wszystko nie jest wyłączną winą Napieralskiego. Wojciech Olejniczak po przegranej walce o przywództwo zbudował silną wewnątrzpartyjną opozycję i walczył z Napieralskim, co nie służyło formacji.
Ale przewodniczący popełnił wiele błędów, które doprowadziły do dzisiejszego obrazu nędzy i rozpaczy. Większość decyzji podejmował sam, konsultując je tylko ze swoim młodym zapleczem. Partia nie zajmowała oficjalnego stanowiska w bieżących sprawach, więc politycy mówili to, co sami uważali, a nie zawsze uważali tak samo, i powstawała kakofonia. – Nasze chodzenie do mediów straciło sens – narzekał Bartosz Arłukowicz, gdy jeszcze był w Klubie SLD.